Nigdy nie miałam problemu z ufnością i nawiązywaniem nowych relacji. Jako kilkuletnie dziecko zwiałam na wyjeździe rodzicom z samego rana, a znaleźli mnie w towarzystwie dwóch starszych pań. Piłam z nimi herbatkę i rozmawiałam na poważne tematy, jednocześnie bardzo dobrze się bawiąc.
Mam to chyba we krwi. Ale pojechać w góry, przejść 80 kilometrów po różnych szlakach i przeżyć taką wyprawę z osobą, którą spotykam na żywo po raz pierwszy?
Okazuje się, że się da i jeszcze można się dobrze bawić 😉 A jakie historie się potem opowiada – zapraszam na górskie przygody Zośki!
Nie zamierzam w tym wpisie zachęcać do wsiadania nieznajomym do auta, brania cukierków od podejrzanie uśmiechających się pań i picia na raz koktajli z dziwnymi tabletkami. Trzeba mieć głowę na karku, bo inaczej daleko nie zajdziemy. O turlającą się po ziemi czaszkę łatwo się potknąć.
Jak pojechałam w góry z Magdą
Magdę poznałam gdzieś w odmętach internetu. Pamiętam czas, gdy leżąc na plaży w Chorwacji zapisywałam kolejne to strony mojego notatnika przemyśleniami po naszej długiej rozmowie o blogosferze. Wtedy też powstał ten wpis. Krótko później dostałam kopa do działania i naprawdę ruszyłam z pisaniem.
Kiedy na instagramie zaczęły się pojawiać pierwsze wyprawy Magdy i jej stada (wtedy jeszcze zawierającego jednego psa), śledziłam je z wypiekami na twarzy. Podróżowanie nie było mi obce, ale nie umiałam się przełamać, żeby wyruszyć samej.
Przez rok męczyłam Magdę, że kiedyś chciałabym, z nią, ale nie wiadomo jak i czy. Rzucałam, że fajnie by było się razem wybrać, ale nie robiłam nic więcej.
A potem przyszedł pomysł majówki.
Przygotowania do wspólnej wędrówki
Później inne osoby pytały się autorkę bloga Dzikość w Sercu o plany na przełomie kwietnia i maja, ale ja byłam szybsza. Zaklepałam termin. Czułam się jakbym dorwała ostatnią parę markowych Crocsów na wyprzedaży w Lidlu. Albo nawet lepiej!
Pomysły były różne. Od Gór Sowich, przez Izery aż do Kamiennych i Karkonoszy. Ilość czasu i wysiłku, jaki włożyła w przygotowanie tego wyjazdu Magda, jest nie do policzenia.
Kilkukrotnie zawiodłam się na dorosłych, których dojrzałość oznaczała jedynie wiek. Jedna ze smutniejszych historii dotyczy pogryzienia i braku wyobraźni osoby, po której raczej bym się tego nie spodziewała.
Dlatego też nie zakładam już tak, jak dawniej, że osoba dorosła zachowuje się odpowiedzialnie, cechuje ją wiarygodność i jeśli coś mówi, to robi. Za dużo razy się zawiodłam.
Dlatego też przed wyjazdem męczyłam Magdę praktycznie każdego dnia, przypominając się i pytając o postępy. Nie budzi moich wątpliwości fakt, że za którymś razem mogła być wściekła, sfrustrowana czy mieć zwyczajnie dość. Ale ja musiałam być pewna, że trafiłam na wartościową osobę.
Po fakcie wiele osób pytało mnie, co sprawiło, że zaufałam Magdzie. Przecież, mówiąc szczerze, nie zrobiłam zbyt wiele w kwestii przygotowań do tej wyprawy. Mogę się jedynie pochwalić byciem natrętną i dociekliwą. Cała organizacyjna część leżała po drugiej stronie.
Czułam, że od Magdy bije aura odpowiedzialności, ale tez takiej pozytywnej atmosfery. Z jakiegoś nieznanego mi powodu wiedziałam, że mogę pójść z nią w nieznane i wyjdziemy z tego w jednym kawałku.
Nie zawiodłam się. Warto czasem posłuchać swojej intuicji.
Góry pokazują prawdę
Góry są wymagające, zdejmują z człowieka wszystkie maski i zostawiają go tym, kim jest naprawdę. Nie każda znajomość przetrwa taką próbę.
Moja mama przed wyjazdem zapytała mnie, czy nie boję się, że po prostu się nie dogadamy i drugiego dnia będziemy miały siebie dość. Pokręciłam głową i odpowiedziałam, że nie, nie boję się. Czuję, że będzie dobrze.
Relacja, którą zahartowała podróż, jest zupełnie czymś innym. Ja de facto tę relację dopiero tam stworzyłam, co zdecydowanie mogę określić wyjątkowym doświadczeniem.
Wychodzę też z założenia, że jeśli znajomość przetrwała w górach, przetrwa wszystko. A co dopiero takie prawdziwe, górskie przygody!
W końcu co może być trudniejszego od zejścia z Kruczych Skał?
Górskie przygody
Krucze skały
Jeżdżę na rowerze odkąd byłam na tyle duża, by dosięgnąć stopami ziemi siedząc na siodełku. Rodzice zawsze szukali miejsc na wakacje tak, żebyśmy mogli w okolicy pojeździć, pozwiedzać na dwóch kółkach. Kiedy widzieliśmy znak informujący, że na podjeździe nachylenie wynosi ponad 12% czy nawet 15%, braliśmy głęboki wdech i przyspieszaliśmy gotowi na zwiększony wysiłek.
No to zejście z Kruczych Skał miało ponad 23%. Zabawa!
Mój ciężki oddech na tym filmie nie był imitowany. Było tam diabelnie stromo, gdyby któraś z nas się potknęła i niefortunnie zaczęła zjeżdżać w dół, mogłaby się zatrzymać dopiero u podnóża wzgórz. Taka wizja nie kusiła żadnej z nas.
Co gorsza, w pewnych momentach ścieżka prowadziła tak wąskim grzbietem, że dwie osoby nie miałyby szans się minąć.
To, ile my się przy tym zejściu namęczyłyśmy, zostanie w pamięci na zawsze. Naprawdę.
Walka z pastuchem i budowanie mostu
Szlaki są nieprzewidywalne. Czasem wiodą ostro w górę, innym razem chcą Cię pozbawić życia na zejściach. A nasz postanowił poprowadzić przez pastwisko.
Otoczone pastuchem.
Pierwsze starcie z pastuchem
Ogrodzenie pod napięciem ma w zwyczaju nie być przyjemnym ani przystępnym dla przechodniów. Dlatego gdy musiałyśmy przez niego przejść, gimnastykowania było co nie miara.
Najpierw zdjęłyśmy plecaki (ważyły po 18 kilogramów lub więcej), potem między budzącymi lęk taśmami przeszła z psami Magda, przerzuciła swój plecak (tak, wciąż bardzo ciężki) i czekała na mnie z drugiej strony.
Jak już przerzuciłam plecak i kijki, wróciłam po Beta i przeciskając się pomiędzy naładowanym ogrodzeniem, zahaczyłam o nie łapą psa. Delikatnie.
Nic się nie stało. Zaczęłyśmy się śmiać przez łzy, że cała ta gimnastyka była właściwie niepotrzebna, a zakładanie wielkich worów z cegłami na plecy niczym łatwym ani przyjemnym nie było. Ale, ale! Na tym przygody się nie kończą.
Gdy już się dostałyśmy na to pastwisko i zaczęłyśmy iść w kierunku, w którym prowadził nas szlak, natrafiłyśmy na bramę. Zamkniętą.
No rzeczywiście, to ma sens. Jak coś ogradzasz, to raczej bramę zamykasz.
Gdzieś na horyzoncie, lekko po prawej stronie migał nam pastuch jako alternatywny sposób wyjścia, ponieważ wzdłuż odcinka przy bramie została dodatkowo postawiona siatka, której nie sposób było pokonać.
Żeby się jednak dostać do elektrycznego wybawienia, musiałyśmy pokonać rzekę. Jej szerokość nie powinna stanowić dla nas problemu, ale zejścia były strome i pokryte błotem. Moja wyobraźnia szalała i już widziałam jak ślizgam się na brązowej mazi i ląduję plecakiem w wodzie.
Nie była to kusząca perspektywa.
My mostu nie zbudujemy? Trzym mnie to piwo i pacz!
Dlatego też Magda pozbierała drewno i… zbudowała prowizoryczny mostek. Oto prawowity następca Boba Budowniczego.
Przejść się udało nam obu, ale gdy byłam już na górze, prawie wywinęłam orła, który bez problemu ściągnąłby mnie z powrotem do wody. Na szczęście prawie robi różnicę.
Drugie starcie z pastuchem (byli poszkodowani!)
Kiedy znalazłyśmy się po upragnionej stronie, pozostało ponowne przeciśnięcie się przez pastucha. Tym razem poszłam pierwsza i znów delikatnie zahaczyłam o taśmę – nie byłabym dobrym agentem specjalnym śmigającym po pokoju pełnym laserów. Nie w tym życiu.
Magda widząc, że nie zostałam porażona ani okaleczona, postanowiła sobie pomóc kijkiem i lekko podtrzymać ogrodzenie. Niestety, gdy mocniej nacisnęła taśmę, usłyszałam tylko padające przekleństwo. Wyszło na jaw, że ten konkretny rodzaj pastucha reagował na napieranie i wtedy domykał obwód. Skutkiem było kopnięcie, na szczęście niewielkie.
Przynajmniej nie musiała przez dłuższy czas walczyć ze zmęczeniem – prąd ją skutecznie naładował.
Droga na Przełęcz Okraj
Wyruszałyśmy z kempingu, pogoda dopisywała. Wiedziałyśmy, że dziś wchodzimy na wyższe partie gór, Karkonosze czekały.
Wydawało mi się logiczne, że skoro będziemy się wspinać w górę, temperatura spadnie. Założyłam bieliznę termiczną, bluzę miałam w gotowości i ruszyłyśmy w drogę do pobliskiego sklepu, żeby uzupełnić zapasy.
Kiedy podeszłyśmy tam, stałyśmy się obiektem rozmów i zdziwionych, acz przyjaznych spojrzeń. Dwie dziewczyny z wielkimi plecakami i trzema psami nie stanowiły widoku codziennego dla mieszkańców tej malutkiej mieściny. Magda miała krótkie spodenki i t-shirt, a ja człapałam w jeansach i bluzie, mając pod spodem termikę. Kiedy oprzytomniałam, schowałam się za róg sklepu i szybko przebrałam. Nie zapomnę ekspresowego zmieniania spodni przy koszu i ulgi, że już się nie gotuję.
Omijając część wspinaczki na granicę polsko-czeską, przejdę do drogi prowadzącej na szczyt Lasota. Nie potrafiłam za nic zapamiętać tej nazwy, aż Magda mi zagroziła, że dziesiąty raz już mi nie będzie mówić.
Zadziałało. Pamiętam.
Ścieżka nie zawsze wyglądała tak przyjemnie, jak na zdjęciu. Przeważającą część czasu wspinałyśmy się potokiem. Tak, brodziłyśmy w wodzie pod górę. Z boków otaczały nas czapy śnieżne, więc wygodniejszym (i bezpieczniejszym) rozwiązaniem był górski potok.
Śliskie kamienie to coś, przed czym zawsze ostrzegają, gdy wybierasz się gdzieś dalej. Dla nas były wybawieniem. Ups?
Refleksje na szczycie
Na samym szczycie urywało głowę. Nieduże drzewa iglaste wyginały się w każdą stronę, najwyraźniej przyzwyczajone do tych wichrów. Zrobiłyśmy tam postój, żeby chwilę odsapnąć, ale dech w piersiach zaparł mi widok.
Rzeczywiście, widać było Śnieżkę i dalsze partie Karkonoszy, majaczyły gdzieś w oddali Śnieżne Kotły. Moją uwagę zwrócił jednak inny krajobraz, nieco spokojniejszy.
W oddali, między pobliskimi górami, spostrzegawcze oko mogło wypatrzeć Opactwo w Krzeszowie. Architektonicznie ciekawy budynek, ale dla osoby niewtajemniczonej, nic więcej.
Dla mnie ten widok był wszystkim.
Dwie doby temu byłam tam, jadłam snickersa patrząc na wieżę przecinającą niebo. Bet leżał w cieniu plecaka, korzystając z chwili odpoczynku.
Wtedy do mnie dotarło, co jestem w stanie zrobić na własnych nogach. Dokąd dojść, jak wiele osiągnąć. Od tego momentu zaczęła w mojej głowie kiełkować myśl, że dam radę. Niezależnie od wszystkiego.
Czy schronisko nie powinno udzielać schronienia?
Niestety, po zejściu do Przełęczy Okraj, okazało się, że ich sława ma uzasadnienie. Zbliżał się zmierzch, więc postanowiłyśmy spróbować znaleźć kawałek podłogi dla nas i naszych psów w schronisku, jak przystało na klasycznych, strudzonych podróżnych. Naprawdę byłyśmy zmęczone, mając już 20 kilometrów w nogach i podobną liczbę kilogramów na plecach.
Schronisko się na nas wypięło, stwierdzając, że z psami nas nie wpuszczą. I tyle. Takich przygód nie lubię. Szczególnie w górach.
Nie miałabym tego aż tak za złe, gdyby nie fakt, że stanowią jedyne schronisko na tej przełęczy, a kolejne oddalone są o prawie dzień drogi. To punkt kluczowy, a jeśli masz psa – wyczaruj sobie nocleg. I tyle.
Historii znalazłoby się wiele, wiele więcej, ale zostawiam je dla siebie i słuchaczy przy nocnych ogniskach. Takie opowieści w towarzystwie strzelających płomieni i gitary brzmią najlepiej. To jednak nie wszystko, co wyniosłam z tej wędrówki.
Wyprawa, która miesza w głowie
Wsiadłam w pociąg i pojechałam. Dla mnie to wciąż sprawa abstrakcyjna, do chwili znalezienia się z Magdą we Wrocławiu, nie wierzyłam, że to może się udać. Naprawdę.
Wzięcie udziału w takim przedsięwzięciu przestawia w głowie wszystkie wartości i wyobrażenia o samym sobie. Możecie mówić, że przesadzam, ale tak naprawdę było. Z przodu idzie pies, ale jeszcze przed nim majaczy Ci sylwetka drugiej osoby. Oddychasz równo, a przynajmniej starasz się – w innym wypadku prędko się zmęczysz. Masz mnóstwo czasu na rozważanie, bycie ze swoimi myślami.
Świadomość, że potrafisz przeżyć mając dobytek na plecach i siłę w nogach, otwiera oczy na różne wartości w życiu. Wczoraj, chodząc po centrum handlowym, jakim jest Atrium Reduta, w poszukiwaniu apteki, rozglądałam się i obserwowałam. Z każdej strony próbowały mnie zaatakować wyprzedaże, przeceny. A ja z uśmiechem na ustach mijałam kolejne witryny, nie darząc ich jedynie przelotnymi spojrzeniami.
Największym fenomenem, który wciąż nie do końca do mnie dotarł, stała się znajomość własnych możliwości. Kiedyś idąc doliną, podziwiając szczyty towarzyszące mojej wędrówce, wzdychałam pod nosem i marzyłam. A teraz? Wiem, że dałabym radę.
Użyj swojej wyobraźni. Stoisz na wzgórzu, to Twój pierwszy postój tego dnia. Wyjmujecie mapę, żeby zweryfikować czy idziecie w dobrym kierunku i zasłaniając oczy przed silnym słońcem, szukacie w oddali jakiegoś punktu charakterystycznego. Wodząc wzrokiem po szczytach i wsiach, zauważacie jasny punkt. Mrużycie oczy, żeby lepiej widzieć i mały punkt powoli zamienia się w zbiornik wodny.
To jezioro. Obok niego czeka na Was kemping z prysznicem, prądem i miejscem na namiot.
Wieczorem, czekając aż zagotuje się woda w menażce, pogrążacie się w rozmyślaniach i podnosicie głowę. Widzicie szczyt, na którym staliście jeszcze kilka godzin temu.
Wydawało się niemożliwe. A jednak.
Uniwersalizm
Góry są w pewien sposób metaforą życia. Jeśli za cel obierzesz sobie zdobycie szczytu, jako sam fakt, po wejściu na górę odhaczysz sobie zadanie z listy i… tyle. Nic więcej.
Ale jeśli droga stanie się Twoim celem, doceniać będziesz te małe kroczki, drobne zwycięstwa, na górze już będziesz szczęśliwy. Podobnie jest w życiu. Kiedy chcemy coś zrobić bez większego uzasadnienia, może okazać się, że po jego wykonaniu będziemy czuć pustkę. Nakręcała nas potrzeba wykonania, a nie motywacja i chęć cieszenia się tym, gdzie jesteśmy i byliśmy. Nie zawsze droga na skróty jest dobra.
Fascynuje mnie ile takich zależności można odkryć podczas podróży. Górskie przygody wcale nie muszą być ciekawe tylko dla osób z górami związanych.