Powiedziałam, a właściwie napisałam już wiele o tym, jaki to kurs był wspaniały i co zawierał. Zachwycałam się nad kulturą studiowania na UNIS, nad szacunkiem, życzliwością i otwartością. Ale nie samą nauką Zośka żyje, a na pewno nie w takim miejscu, jak Svalbard! Czas na zbiór różnych ciekawych aktywności i doświadczeń „po godzinach” ;)) Będą góry, kursy, wystawy, filmy i wiele, wiele więcej!

Svalbard był dla mnie miejscem nowym i nieznanym. Wiedziałam, że czekają na mnie góry, śnieg, zimno i kurs naukowy, o którym pisałam szeroko w poprzednim wpisie. Jeśli wcześniej go nie czytałeś_aś, zostawiam odnośnik, bo od niego zacząć warto!
Skoro już wiesz, że na Svalbardzie spędziłam sześć tygodni i w większości zajęta byłam nauką i pracą nad projektem grupowym, przechodzę do czasu wolnego – czyli tego, co zainteresuje znacznie większą liczbę osób (tak przynajmniej myślę, hasło „ekologia molekularna” budzi dreszcze, ale niekoniecznie ekscytacji).
1. Łażenie, wspinanie i spacerowanie na Svalbardzie
Pierwsze momenty
Po przylocie załadowaliśmy się do autobusu lotniskowego, którego kierowca nie dość, że sprzedał nam turystyczne ciekawostki podczas przewozu, to jeszcze widząc ile wiezie studentów, podrzucił nas pod sam akademik. Co ciekawe, podczas lotu powrotnego do Oslo leciał z nami w samolocie – trzymam kciuki, że wybierał się na zasłużone wakacje gdzieś w cieple.
Ledwo wrzuciliśmy bagaże do naszego pokoju i już wywiało nas na pierwszy mini spacer po okolicy – nie był długi, bo nie wiedzieliśmy dokąd się kierować i podekscytowanie rzucało nas to w jeden, to w drugi kąt. Ale za to kolejnego dnia, w niedzielę, chwyciliśmy aparaty i poszliśmy przed siebie.
Warto od razu zaznaczyć, że na Svalbardzie żyją niedźwiedzie polarne. Z tego powodu nie wolno opuszczać terenu miasta (Longyearbyen) bez „stosownej ochrony przeciw niedźwiedziom”, co zazwyczaj sprowadza się do pistoletu hukowego (na flary/race) i/oraz strzelby. Dlatego nasze pierwsze spacery odbywały się tylko po terenie miasta – albo na plażę, albo wzdłuż rzeki. Tak wygląda wybrzeże fjordu: kamienie.

Trasy
Gdy udało się poznać więcej osób, rozpoczęły się kursy i ukończyliśmy szkolenie z bezpieczeństwa, wycieczki się wydłużyły. Każdy dzień, gdy zajęć nie było, dało się je przesunąć lub kończyliśmy nieco wcześniej, był okazją, żeby gdzieś wyjść. Bywały i takie tygodnie, że dzień w dzień nogi niosły nas w górę.
Starałam się nanieść na mapę topograficzną Svalbardu wszystkie większe wyjścia, w których wzięłam udział – niektóre trasy robiłam wielokrotnie (na tzw. Varden byłam chyba trzy razy), ale dla pokazania ogólnej skali, wszystkie trasy to po prostu czerwone, grube linie.

Niektóre wyjścia trwały półtorej godziny lub dwie (trasa na Varden, Sukkertoppen, Blomsterdalshogda, pod morenę lodowca Longyearbreen), inne zajęły 4-5 (Sarkofagen, obejście lodowca Longyearbreen, wyjście do Endalen), zdobycie Trollsteinen zajęło większość dnia, podobnie jak większa wyprawa do Bjorndalen (lewa górna częśc mapy), o której opowiem później.
Została masa miejsc, na które wejść mi się nie udało, a bardzo bym chciała tam trafić – chociażby Nordenskioldfjellet, czyli lokalnie najwyższy szczyt oraz druga część doliny Adventdalen. Jest to dla mnie informacja, że na Svalbard powinnam jeszcze wrócić.
Wszystkie wyprawy odbywały się minimum w dwie osoby, a maksimum 14 – spacerowanie większymi grupami jest tu normalne i dość wskazane. Raźniej!
Jeśli ktoś zastanawia się po co zasuwać dwie godziny pod górę w śniegu po kolana lub po śliskich, ruchomych kamieniach, to nie mam żadnej mądrej odpowiedzi. Niektórzy lubią i zaliczam się do tego grona – chyba że spytacie mnie na podejściu, wtedy będę pluć i twierdzić, że mogłam siedzieć w domu i grać w Simsy. Ale przechodzi mi, gdzieś w okolicy wypłaszczenia lub szczytu. Za każdym razem.
A w okolicy zmęczyć się łatwo, bo trudno jest gdziekolwiek pójść i nie trafić na strome podejście. Łagodne zbocza są przereklamowane. Tylko sapanie w górę i modlenie się o bezpieczne zejście – ewentualnie zbieganie i ignorowanie zasad. Svalbard nauczył mnie, że gdy warunki są ryzykowne na schodzenie, zbieganie często jest lepszą opcją. Nie cytujcie mnie, nie sugerujcie się mną – nie jest to zawsze rozsądne.
A widoki? Niech mówią same za siebie.







2. Ludzie na Svalbardzie
Cały wyjazd na Svalbatrd jest dla mnie po części wciąż nierealny. Że to wszystko się udało, że pojechałam, byłam, ukończyłam kurs i wróciłam. Ale to, co magiczne jest na pewno, to to, że na miejscu mogłam spędzić trochę czasu z Zuzą. A kim jest Zuza?
Bliski mi człowiek wpadł na opis „arctic sister” i po tych sześciu tygodniach spędzonych na Arktyce uważam, że jest w punkt. Udało nam się kilkukrotnie z Zuzą zobaczyć, czy to wspinając się po górach, czy wyprowadzając psy, czy po prostu jedząc coś dobrego.
Jeśli ktoś z Was pamięta zamierzchłe czasy roku 2018, to mój blog już wtedy istniał, a nawet miał rok. Nie mam odwagi przejrzeć wszystkie swoje stare wpisy, bo wiele z nich pisała piętnasto- czy szesnastolatka z jej opiniami na temat świata, ale do niektórych czasem zaglądam. I w roku 2018 wpadłam na pomysł serii Pozytywnych historii, czyli wpisów o różnej tematyce, ale zawsze mających na celu zostawić coś ciepłego w środku. I niektóre z nich były wywiadami z ludźmi, których gdzieś znalazłam i nie umiałam o nich zapomnieć.
Jedną z tych osób była Zuza.
Rozumiecie? Siedem lat temu przeprowadziłam z nią zdalny wywiad i opublikowałam o tym wpis. Ot tak. A w tym roku pojechałam na biegun, na dosłowny koniec świata i wreszcie ją poznałam. Żeby to dobrze wsiąkło, przerwę swój monolog linkiem do tego pamiętnego wpisu.
Nie planowałam jechać na Svalbard te dwa lata temu, bo wiedziałam, że mieszka tam Zuza. Obserwowałam ją w internecie pewnie do roku 2020/2022 dość regularnie, później jak to bywa, mniej. Dopiero w tym roku, po dostaniu się na kurs, przyznałam sobie, że przecież ja kojarzę kogoś z tego konkretnego końca świata. Za namową bliskiego człowieka w końcu się odezwałam, ale czekałam z tym do… czerwca?
Zawdzięczam Zuzi, że przyjęła moją losową wiadomość „tak właściwie to jadę na biegun, chcesz się spotkać?” tak entuzjastycznie. Od początku miałam ten komfort, że wiedziałam, że ktoś tam na tym końcu świata przynajmniej wie jak się nazywam, jak się moje nazwisko wymawia i że w ogóle przyjeżdżam.
Dlatego jestem nieobiektywna, ale to ludziom zawdzięczam najpiękniejsze wspomnienia i doświadczenia na Svalbardzie. To oczywiście w dużej mierze bliski mi człowiek i Zuza, ale nie tylko. Żeby wyjścia w góry były możliwe zanim dostałam pozwolenie na broń i fizyczną broń w ręku, zawsze potrzebni byli inni ludzie. Ta kwestia bezpieczeństwa to dobry pretekst integracji i dzięki temu nie tylko poznałam się naprawdę dobrze z osobami z mojego kursu, ale i z innymi studentami na UNIS.




Dzięki temu z kursu wróciłam z wieloma mniej lub bardziej silnymi relacjami, z których przynajmniej część zostanie ze mną na dłużej. A z Zuzą jeszcze się zobaczymy – czy to w Polsce, czy to na biegunie.

3. Kultura Svalbardu
Pod kątem funkcjonowania społecznego Longyearbyen ma dla mnie wszystko, czego małe miasteczko może potrzebować. Muzeum, galerie sztuki, kino, kawiarnie, restauracje, kościół – każde podstawowe miejsce spotkań.
Z miejsc, które odwiedziłam i zachęcam do tego samego:
Nordover
Galeria sztuki, kino, kawiarnia i mały sklepik z dziełami lokalnych artystów w jednym – Nordover (link) to obowiązkowy punkt dla każdego.
Sala kinowa mieści może 20-30 osób, więc jeśli bardzo zależy Wam na zobaczeniu konkretnego filmu lub pójściu w danym dniu, kupcie bilety wcześniej. My zobaczyliśmy „The life of Chuck” (zresztą film wspaniały i bardzo, bardzo polecam) i kupując bilety dzień wcześniej (koszt chyba 60NOK, czyli około 25 złotych) nie było żadnego problemu. Na sali nie było więcej niż kilkanaście osób. Projekcja była z napisami norweskimi, ale oryginalnym (angielskim) dźwiękiem, więc dla nas odbiór filmu nie stanowił większego problemu. Może są też projekcje z napisami angielskimi, nie orientowałam się w tym temacie. Natomiast reklamy norweskie bawiły – nie rozumiałam nawet jednego słowa ;))


Svalbard Museum
Mieści się w tym samym budynku co UNIS, ale wejście ma po prawej, nie po lewej – turyści regularnie mieli z tym problem, co skutkowało kartką „tylko dla pracowników i studentów” na drzwiach prowadzących do UNIS ;)) I wiadomo, skoro zawsze było pod ręką, to oczywiście poszłam do niego na dłużej dopiero w ostatnich dniach mojego pobytu – a naprawdę warto. Jest to dobrze zaprojektowane pod kątem edukacyjnym muzeum, z którego można wiele wynieść. Możliwe jest oprowadzanie grupowe lub samodzielne zwiedzanie – dla studentów UNIS darmowe!
Na stronie muzeum (link) przeczytacie więcej, ale otwarte jest codziennie i to konieczny must-see. Historia pierwszych społeczności na Svalbardzie, lista czego potrzebuje wielorybnik by przetrwać zimę, rola kobiet, masowe wybijanie kolejnych gatunków i wiele więcej. Ze mną niejedna historia zostanie na długo.
North Pole Expedition Museum
Nieco bardziej schowane, choć widoczne z sal UNIS. Znajduje się bliżej plaży i jest otwarte tylko sezonowo, więc warto sprawdzić, czy przyjeżdżacie w czasie, gdy możecie je odwiedzić. Zamykało się dość szybko po naszym przyjeździe i cieszę się, że znajoma dała nam o tym znać – dzięki temu zdążyłam poczytać o kolejnych odkrywcach i podróżnikach, którzy podjęli się wyzwania „zdobycia” bieguna północnego. Dokładne daty otwarcia znajdziecie na ich stronie (link).
Merytorycznie zdecydowanie mówi więcej o ekspedycjach niż Svalbard Museum (jak nazwa może sugerować), więc w miarę możliwości polecam zobaczyć oba. Koszt wstępu z tego co pamiętam to 150NOK, czyli około 60 złotych.
Cafe huskies
Kultowa kawiarnia z motywem przewodnim huskich. Otwarta w 2022 roku szybko podbiła serca i lokalsów, i turystów. Na miejscu zawsze pracuje choć jeden husky, którego na pewnych zasadach można głaskać czy zaczepiać. Jako że ten blog jest głównie psim blogiem (nie da się ukryć), to podstawowych zasad szanowania granic psa nie muszę raczej tłumaczyć – gdyby dla kogoś była to nowość, na stolikach w kawiarni można przeczytać szybki ich skrót. W trzech słowach: nic na siłę.
To też dobre miejsce na kupienie pamiątek, znów znajdziemy tu perełki od lokalnych artystów (lub mniej lokalnych, ale takich, którzy zakochali się w tym miejscu – myślę tu m.in. o polskiej artystce, która Cafe Huskies narysowała pocztówki i naklejki).
Tutaj link do ich strony, ale trzeba pojechać i napić się ich wybitnych kakao, żeby to w pełni poczuć – mają mnóstwo różnych smaków!

Fruene
Kawiarnia dla wszystkich zakochanych w robótkach ręcznych. Całe ściany włóczek, drutów i szydełek, o wzorach nie wspominając. To tutaj spotyka się klub robienia na drutach (słodka inicjatywa studencka, nie?), to tutaj można zarazić się tym arktycznym hobby. Do tego dobra kawa, słodkie i słone wypieki. A, i sprzedają też lokalne kosmetyki – jako psychofanka różnych mydełek, zakupiłam tam dwie sztuki i przywiozłam jako pamiątkę / prezent. Tu link do ich strony.
Muzyka
Mówiłam, na tym północnym końcu świata naprawdę jest wszystko! Kultowym wydarzeniem jest z pewnością Dark Season Blues, czyli festiwal muzyczny rozpoczynający się podczas ostatnich dni w roku – nie dni w sensie kalendarzowym, ale wtedy, kiedy słońce powoli przestaje wschodzić i zachodzić. Wtedy, kiedy witamy ciemny sezon. Kiedy witamy noc polarną.
Z festiwalu zbytnio nie skorzystałam, ale za to zobaczyłam zespół SUNNAN, o którego istnieniu nie wiedziałam wcześniej, a ich koncert uważam za jeden z najlepszych w moim niezbyt długim życiu. Warto byłoby dodać, że na wielu koncertach nie byłam, ale tak czy inaczej – przeciekawe doświadczenie i zachęcam do zerknięcia na ich twórczość. A posłuchać można tutaj.
Z tego wszystkiego morał płynie taki, że w Longyearbyen scena muzyczna jest żywa i żwawa, i nawet studenci umawiają się na wspólne wynajmowanie przestrzeni i granie!
Nie dajcie się zmylić – to nie wszystko. Są restauracje, puby, jest browar robiony na tym końcu świata (nie żartuję), jest galeria w głąb doliny, w której nie byłam. Przedstawiam tylko swój subiektywny wybór miejsc, w których byłam i które uważam za konieczne!

4. Wycieczki i wypady nieco ekstremalne
Chatka studencka
W kulturze Norwegii, Szwecji i może innych państw Skandynawskich, o których nie wiem, popularne są tak zwane „cabins” – nasze działki, chatki, domki letniskowe. To miejsce odpoczynku, zwykle schowane gdzieś w naturze, w starszych wersjach bez bieżącej wody czy elektryczności, w nowszych bywa różnie. Ale wiecie, specjalistką nie jestem, proszę mnie nie cytować.
Tak czy inaczej, na Svalbardzie chatek też jest sporo – niektóre są kilka czy kilkanaście kilometrów od „centrum” miasta, inne budowane są w zupełnym środku niczego i jedyna droga do nich prowadzi skuterami śnieżnymi w sezonie zimowym. Albo psimi zaprzęgami.
UNIS jest miejscem wspaniałym i dysponuje jedną chatką studencką. Taką, o którą aplikować może każdy student, w tym Ci krótkoterminowi (ja!). Dostęp odbywa się na zasadach loterii – na początku miesiąca odbywa się zbieranie formularzy kto byłby chętny (ile osób, jakie daty, czy korzystaliście już wcześniej), a po tygodniu publikowane są wyniki – które grupy w jakich dniach dostały dostęp do chatki studenckiej. Naszej grupie liczącej ostatecznie chyba 12 osób, udało się zdobyć cały weekend dla siebie. Tylko chatka jest w Bjorndalen (tł. „dolina niedźwiedzia”), 15 kilometrów od miasta, a żeby się do niej dostać, trzeba przejść przez rzekę. A, i nie ma w niej zasięgu, wody, prądu ani toalety. Nieźle, nie?

Spędziliśmy tam piękny, magiczny weekend. Naprawdę czasem wszystko czego potrzeba, to brak zasięgu i zamiast używania telefonów, długie rozmowy przy świetle świec i dającego ciepło kominka. Noszenie po 6 litrów wody przez 15 kilometrów na plecach, do tego śpiwory, jedzenie, ubrania – to była mniej zabawna część, ale niektórzy lubią się zmęczyć (ekhem, ja) i to też miało swój urok. Kilkoro z nas było mądrzejszych i zamówiło taksówkę na pierwsze 10 lub więcej kilometrów – tak daleko, jak sięgała droga.
Żeby się dostać do chatki trzeba było przejść przez rzekę i jest to najprostsze w sezonie zimowym – zakładamy raczki i po lodzie bez większego problemu możemy przejść. W październiku nie było tak łatwo, bo zamarznięte były tylko pojedyncze miejsca i to dość podchwytliwie – stań i wpadnij nogą w wodę po łydkę. Dlatego musieliśmy skakać po kamieniach (pamiętamy o wielkim plecaku?) i pogodzić się z tym, że buty przemokną. Przednia zabawa! Ale za to jak się potem docenia ciepło kominka i zmianę skarpet na suche ;))
Chatka jest bazą wypadową na szczyty i doliny niedostępne w zasięgu kilkugodzinnego marszu z Longyearbyen. My w końcu weszliśmy na Pilarberget i pokręciliśmy się po tamtym płaskowyżu, ale wiele osób planuje stamtąd większe wypady (chociażby w stronę Colesbukta).
Znów zostawię trochę zdjęć, żeby mówiły same za siebie.



Lodowiec
Nie da się ukryć, że lodowce to jeden z wyjątkowych atutów przyrodniczych Svalbardu. Ponad 60% powierzchni tego archipelagu pokrywają właśnie lodowce – w obliczu zachodzących zmian klimatu kurczą się one w dość zawrotnym tempie, ale wciąż można podziwiać ich majestat. W Svalbard Museum widziałam piękne zdjęcia sprzed kilkudziesięciu lat, jak wielkie były kiedyś.
Turystyka lodowcowa to ryzykowna aktywność i powiedzmy to sobie wprost. Sam lodowiec to masa lodu, która w tempie trudnym do zaobserwowania się przemieszcza. Największym zagrożeniem są szczeliny – miejsca w lodzie, które są cieńsze lub skrywają jaskinie lodowe pod spodem. Jeden niewłaściwy krok i spadamy – czasem kilkadziesiąt metrów lub więcej. Inne szczeliny są doskonale widoczne, rozciągające się na wiele metrów. Dlatego do niczego tu zachęcać nie będę, apeluję o rozsądek i nie podejmowanie się czegoś, czego zagrożeń nie umiemy pojąć.
Powiedziawszy o zagrożeniach, lodowce są przepiękne. Nigdy wcześniej nie miałam przyjemności z nimi obcować i było to dla mnie coś nowego. Z początku tylko obchodząc je z jednej czy drugiej strony, budziły fascynację – wielkie biało-szaro-niebieskie plamy pośród skał. Dopiero gdy temperatura obniżyła się na dłuższy czas, zaczęły się bliższe wycieczki.



Byliśmy na Svalbardzie przed sezonem jaskiń lodowych – gdy ujemne temperatury utrzymują się przez dłuższy czas, agencje turystyczne wybierają z reguły jedną czy dwie i przygotowują je na turystów. Widzieliśmy jedną taką jaskinię – już z zamontowanymi linami i drabinkami. Ale jak to mawiają, sezon otwierają studenci ;))
Z tego powodu wiele pięknych rzeczy mogłam zobaczyć – do jaskini sensu stricte nie weszłam, ale przeszłam się w niejednym „meltwater channel” – kanale wód roztopowych? Lodowce przecinane są kanałami, którymi woda płynie podczas roztopów i te są z reguły najłatwiej dostępne. Na zdjęciach wyżej widać też kilka wejść do różnych jaskiń, wewnątrz których już nie byłam.
Na lodowcu poruszamy się z rozsądkiem, jeśli nie mamy doświadczenia lub osób rozeznanych z nami, wybieramy się z przewodnikiem. Obowiązkowo raczki lub raki. Do jaskiń lodowych liny, haki do wbicia w lód, kaski. Zawsze czołówki. I dużo rozsądku. I nigdy samemu!

5. Lokalne i studenckie inicjatywy
Studenckie
Mówiąc, że Longyearbyen jest miastem z duszą i mnóstwem inicjatyw na pewno się powtarzam, ale tak jest. Ciągle coś się dzieje, ale nie w skali przytłaczającej (uśmiecham się do Ciebie Warszawo droga), tylko takiej, że masz szansę z dużej części z nich skorzystać.
W ramach aktywności studenckiej działa klub robienia na drutach, wspinaczkowy, biegowy, saunowania, kayak polo i pewnie wiele więcej, o których nie pamiętam. A z tych, w których wzięłam z chęcią udział – „Friday gatherings” (spotkania piątkowe), kurs tańca towarzyskiego i wyposażenie studenckie.
Spotkania piątkowe to inicjatywa studencka, która zmienia stołówkę UNIS po godzinie 17:00 w piątki w miejsce pełne studentów i pracowników, którzy chcą spędzić ze sobą miło czas. Miejsca jest wiele (jak to opisywałam w poprzednim wpisie), włączana jest muzyka, aktywowany jest prowadzony przez studentów sklepik z przekąskami i napojami. W wiele piątków narzucany jest jakiś motyw przewodni – np. Oktoberfest czy Halloween, no impreza halloweenowa zostanie ze mną na długo. Do tego rozmowy, beer pong, gry w karty i co tam jeszcze ktoś by chciał. Fajnie, nie?
Kurs tańca towarzyskiego to oddolna inicjatywa kilku studentów, którzy na UNIS spędzą semestr lub dłużej i związani byli lub są z tańcem. Uznali, że skoro może być najdalej wysunięta na północ uczelnia, kawiarnie, restauracje, to i bal też może być. W tym tygodniu (21.11) organizują bal, a w ramach przygotowania do niego zaoferowali wszystkim chętnym bezpłatny kurs tańca towarzyskiego – widząc tę informację powiedziałam stanowczo, że może bal ominę, ale kursu nie ominę!
Nigdy wcześniej nie miałam nic wspólnego z tańcem towarzyskim, ale bawiłam się świetnie – wiele się nauczyłam, a grono organizatorów dbało o komfort wszystkich uczestników i luźną atmosferę. Tom, Olga, Lina i inni – dziękuję <3
Wyposażenie studenckie (Student’s equipment) to baza naprawdę świetnego jakościowo sprzętu, który wypożyczyć może każdy student. Co dwa tygodnie zbierane są zgłoszenia spośród których wyłania się zwycięzców drogą losowania. Wypad do chatki studenckiej nie byłby możliwy, gdyby nie większe plecaki, śpiwory i karimaty od wyposażenia studenckiego. Wszystkim zarządzają, znów, studenci. Wolontariusze. Nie ma kaucji, nie ma umów, wszystko działa na zasadzie zaufania do siebie nawzajem. I w ten sposób, w czwartkowe popołudnia w mieście można zaobserwować grupowe migracje studentów, którzy najpierw oddają, a później odbierają wylosowane przedmioty. I tak co dwa tygodnie!
Lokalne



Te zdjęcia powyżej pochodzą z warsztatów pisarskich i tym samym przechodzę do inicjatyw lokalnych. Jest taka instytucja jak Artica Svalbard (nie mylić z producentem okularów, do którego stronę omyłkowo prawie tu zamieściłam), która łączy artystów z całego świata z lokalną społecznością Svalbardu.
Art is present wherever important questions are being asked. Svalbard is such a place in our time.
Ze strony Artica Svalbard
To dla mnie zupełnie nowa forma instytucji, oferująca rezydencje artystyczne, ale i warsztaty dla mieszkańców – mogłabym pewnie pisać o niej godzinami, ale póki co zatrzymam się na tych kilku zdaniach. Zerknijcie na ich stronę!
W październiku Artica oferowała bezpłatne warsztaty pisarskie i gdy tylko się o tym dowiedziałam, słałam maile z pytaniami i prośbami o uczestnictwo. Dostałam się na warsztaty prowadzone w Svalbard Museum z Clarą Arnaud – francuską pisarką, której powieści fikcyjne oraz non-fiction poruszają tematy polityczne i klimatyczne. Więcej o niej przeczytacie tu, a ja czekam, aż któraś z jej książek ukaże się w języku dla mnie zrozumiałym (francuski do nich nie należy).
Warsztaty opierały się na tworzeniu historii opartych lub zahaczonych o przedmioty znajdujące się w muzeum (oprowadzanie przez archeologa dało nam wiele potrzebnych informacji). Moja jest już od dawna napisana i gotowa, a informacja zwrotna, którą otrzymałam na jej temat od Clary zachęca do pokazania jej gdzieś, kiedyś. Może tu? Zobaczymy.
Prócz Artica Svalbard, w mieście dzieje się wiele ciekawych wydarzeń i wszystkie można śledzić na tej stronie: https://kalender.lokalstyre.no/events

6. Inne i pozostałe
Jest sporo aktywności, których nie umiałam przypisać do wcześniejszych kategorii. W pierwszy weekend pobytu zrobiłam rzeczy szalone, czyli nie dość, że siedziałam prawie 2h w saunie, to jeszcze skakałam z niej do morza. Wiem, też bym sobie nie uwierzyła, więc jest filmik na dowód:
Prócz wizyty w saunie piekłam na potęgę, bo jak się nie ma psa, a na studiach dają Wam czas wolny i nie przeciążają Was (to wciąż pewna nowość), to okazuje się, że czasu jest całkiem sporo. A nie zawsze w góry się idzie – z resztą, w końcu się z nich wraca, więc czas na pieczenie jest. Tym samym postawiłam zakwas na chleb od zera (wszyscy pytali, czy przywiozłam „starter” czyli zakwas ze sobą, ale nie, dzielnie zrobiłam z tego, co na miejscu było!) i upiekłam z niego piękne trzy czy cztery chleby. A że ciastka i ciasta kocham, w sklepie kosztują trochę, to i to piekłam na potęgę. Głównie chlebki bananowe z bananów, które były na przecenie, do tego ciasta jogurtowe i masę różnych muffinek i babeczek.
W mieście odwiedzałam też regularnie Bruktikken, o którym pisałam na Instagramie – to tak jakby second-hand, ale darmowy. Z naciskiem na to, że jest to przestrzeń przeznaczona dla rezydentów Svalbardu (w tym studentów), a nie turystów. Dzięki temu miałam na miejscu dodatkowy piękny kocyk, który przed wyjazdem wyprałam i oddałam z powrotem – ktoś się jeszcze ucieszy. Chwyciłam też ze dwa swetry i kilka bluzek – te przyjechały ze mną do domu. Jako że Bruktikken otwarte było tylko trzy razy w tygodniu w krótkich okienkach czasowych, to wizyty w nim były prawdziwą atrakcją – nigdy nie wiedzieliśmy, co tym razem znajdziemy w środku :))
I sklepy sportowe! Tęsknię i będę tęsknić za tym, że większość sklepów w Longyearbyen to były sklepy podróżniczo-sportowo-outdoorowe, więc można było godzinami przeglądać piękne i praktyczne ubrania terenowe. Wiadomo, że w ramach pamiątki przywiozłam sobie ciepłą czapkę i polar, w którym siedzę pisząc ten wpis.
Przeglądając sekcje wyprzedaży tych sklepów spędziłam niejedno popołudnie i nie uważam tego za czas zmarnowany!

Uff, chyba tyle. To jest długi wpis, zdaję sobie z tego sprawę. Wciąż pozostaje mi wpis o budżecie/kosztorysie tego całego przedsięwzięcia oraz o liście rzeczy do zabrania. Sukcesywnie będę te kolejne wpisy dopisywać, ale jak widać, jest to trochę pracy. Skoro Wy to czytacie ponad kwadrans, to możecie sobie tylko wyobrażać ile godzin zajmuje mi tego napisanie ;))
W razie pytań o Svalbard lub inne rzeczy, zapraszam do kontaktu, jak zawsze – mailowo lub przez media społecznościowe. Wiadomość typu „przeczytałem_am, fajne/pomocne!” też są bardzo mile widziane, bo przecież gdybym miała pisać to dla siebie, to by to tak ładnie nie wyglądało!
Tyle ode mnie na dziś, trzymajcie się!
Musisz być zalogowany, aby dodać komentarz.