Jak pojechałam na Svalbard i co tam robiłam? Historia o UNIS, ekologii molekularnej i determinacji

UNIS - Zofia Kuflikowska - Svalbard - jak pojechałam na Svalbard - kurs naukowy na Svalbardzie

Niektórzy jeżdżą na studiach na Erasmusa do Paryża, Heidelbergu lub Lizbony. Prawie zaaplikowałam na semestr w Dani kilka lat temu, a jednak pierwszą większą de facto wymianą studencką było… wyjechanie na biegun. Północny.
Znaczy, biegun północny to kropka w oceanie / na lodzie, więc nie na sam biegun, a na archipelag o nazwie Svalbard. Dla wielu osób z Polski lepiej znany jako Spitsbergen – tak nazywa się największa jego wyspa. Ale tak, to tam znajduje się Polska Stacja Polarna Hornsund im. Stanisława Siedleckiego, to tam mieszkają niedźwiedzie polarne i to tam studiowałam przez sześć tygodni. Fajnie, nie? To chodź, dowiesz się więcej.

piórko - bthegreat.pl

Jest takie niesamowite miejsce na arktycznym archipelagu, gdzie studenci i naukowcy z całego świata zjeżdżają się, żeby uczyć, uczyć się i badać. W niektóre miesiące słońce nigdy nie zachodzi, w inne nie wstaje. Z okien sal zajęciowych widać fjord i strome góry, a idąc do sklepu podziwiasz przynajmniej dwa lodowce. Po zajęciach studenci rzucają wszystko i idą w góry, wieczorami spotykają się w jednym z trzech otwartych barów lub przy lodówce z mrożoną pizzą w sklepie. Idąc na zajęcia słyszysz szczekające psy zaprzęgowe, podekscytowane treningiem, w mieście nikt nie zamyka drzwi, a na ulicach więcej skuterów śnieżnych niż ludzi.
Witajcie na Svalbardzie. Witajcie w UNIS.

piórko - bthegreat.pl

Planowanie

Początki

Pomysł zawdzięczam swojej bliskiej osobie, która prawie trzy lata temu (szmat czasu!!) podesłała mi te brzmiące jak marzenia kursy naukowe na Svalbardzie, mówiąc, że to trzeba kiedyś zrobić oraz to, że na magisterce są lepsze. Byłam wtedy jeszcze na licencjacie, więc wiadomo było, że trzeba będzie chwilę poczekać. Ale myśl na dobre została w naszych głowach. Jeśli chcesz, żeby zamieszkała i w Twojej, oto strona: https://www.unis.no/studies/

Miesiące zamieniły się w lata, lata zamieniły się w ukończone studia i obronione pierwsze prace dyplomowe. We wrześniu 2024 uzyskałam tytuł licencjacki z biologii i rozpoczęłam studia magisterskie. Od razu zaczęło się poszukiwanie ciekawych kursów na UNIS, takich, żeby zgrać moje zainteresowania z zainteresowaniami osoby bliskiej i móc pojechać w tym samym czasie.

Obroniwszy pracę licencjacką o metodach molekularnych w badaniu ekologii wilka szarego, moje serce zabiło szybciej do kursu „Arctic Marine Molecular Ecology” (tł. arktyczna morska ekologia molekularna) i na ten się zdecydowałam. Termin? Wrzesień 2025. Aplikacja do pierwszego marca. Robimy to.

Aplikujemy!

Zbieraliśmy potrzebne dokumenty (głównie świadczące o ukończeniu poprzednich studiów oraz zaświadczenia o dalszym studiowaniu) i zaaplikowaliśmy pod koniec lutego. Pozostało czekać, nie?

No nie. To koniec świata, sześć tygodni zajęć. Loty, zakwaterowanie, wyżywienie – kto za to wszystko zapłaci? Z trzeźwą głową, wiedząc, że nie mamy jeszcze wyników, zaczęliśmy pytać i szukać, kto mógłby nam taki wyjazd dofinansować. Na oko wychodziło nam, że będzie to koszt 15 tysięcy złotych za głowę.* Niestety na tamtą chwilę nasza uczelnia z Norwegią żadnej umowy stypendialnej nie miała podpisanej, nie wchodził w grę Erasmus, Instytut Geofizyki PAN nie miał otwartych stypendiów, które widzieliśmy jeszcze rok czy dwa wcześniej. Zaczęło się robić krucho. Jak się dostaniemy, to niby za co pojedziemy?

*O dokładnych kosztach będzie w osobnym wpisie, gdy taki się pojawi, umieszczę tu odnośnik. Póki co ogólne informacje znajdziesz dalej we wpisie.

27. marca. Otrzymujemy mail od UNIS, że jedno z nas dostało się na wybrany kurs, jedno jest na liście rezerwowej. Ja byłam na liście rezerwowej.
Nie przyjęłam tego najlepiej, nie powiem – w końcu wielkie marzenie, latanie po dziekanatach i biurach od tygodni, masa pracy i nadziei. Naprawdę martwiłam się, że nic z tego nie będzie.

4. kwietnia. Udało się. Oboje mamy miejsce.

Wtedy nie docierało do nas jeszcze, że za pół roku będziemy mieć takie widoki codziennie.

Załatwianie miliona rzeczy przed wyjazdem

Najważniejsze: znaleźć fundusze.

Nadzieja znalazła się dopiero na początku maja, gdy odkryłam możliwość aplikowania o stypendium / dofinansowanie wyjazdu w ramach IDUB-u. Co to?

„Inicjatywa Doskonałości – Uczelnia Badawcza” to program MNiSW, który daje Uniwersytetowi Warszawskiemu możliwość podniesienia poziomu jakości działalności naukowej i poziomu jakości kształcenia, oraz, w konsekwencji, podniesienia międzynarodowego znaczenia działalności uczelni.”

Tak o sobie piszą na stronie IDUB.

Były pewne problemy z otwartym konkursem na Mobilność Studentów (bo tymże byłam zainteresowana, szczęście wielkie, że akurat zbierali wnioski), ale to historia na inny dzień. Najważniejsze jest to, ze złożyłam w czerwcu wniosek (lub pod koniec maja?), a w ostatnich dniach czerwca dostałam informację o przyznaniu środków. Były one wystarczające, żeby pokryć większość moich kosztów. Moja osoba bliska musiała radzić sobie inaczej w poszukiwaniu funduszy, ale w lipcu jasne było, że przynajmniej połowa naszych łącznych kosztów powinna zostać pokryta, mamy oszczędności, można myśleć o wyjeździe.

W lipcu kupiliśmy bilety lotnicze i zaaplikowaliśmy o akademik. System jest zsynchronizowany i połączony, każda osoba studiująca na UNIS ma możliwość zaaplikowania poprzez stronę firmy zarządzającej akademikami o nocleg na czas zajęć.

Akademik dostaliśmy, jeszcze pod koniec sierpnia dopięliśmy ubezpieczenie, które załatwialiśmy na własną rękę i po zakupieniu miliona dodatkowych wełnianych warstw głównie na Vinted, byliśmy gotowi na nowy rozdział w życiu. Zimny, wyjątkowy i wymarzony. Wyjazd na Svalbard.

piórko - bthegreat.pl

Instrukcja studiowania na Svalbardzie

Czyli dla chętnych, którzy chcieliby samodzielnie przeżyć taką przygodę:

  1. Wybór kursu na stronie UNIS, z uwzględnieniem Twojego wykształcenia i doświadczenia. Przez proces aplikacji przeprowadzi Cię sama strona. Jeśli studiujesz w Norwegii – dobrze dla Ciebie, możesz tam pojechać po prostu na wymianę i powinno być sporo łatwiej. Zastanów się, czy aplikujesz na jeden kurs, czy na ich zestaw.
  2. Po dostaniu się (gratulację!) załatw akademik przez stronę Samskipnaden, kup ubezpieczenie (koniecznie zawierające sporty ekstremalne jeśli planujesz chodzić po górach i lodowcach, ratunek/transport helikopterem i coś, co na nasze tłumaczy się jako ubezpieczenie mienia ruchomego) i loty.
  3. Finansowanie? Porozmawiaj ze swoją uczelnią – samo UNIS nie oferuje dofinansowania. Nie poddawaj się, determinacja to pierwszy stopień do sukcesu. Serio, gdyby nie mój upór, nie pojechałabym na ten koniec świata.
  4. Wyposażaj się według zaleceń UNIS: 3 razy W. Wełna. Wiatroodporne. Wodoodporne. Uwierz mi, przyda się 😉
  5. Baw się dobrze!
piórko - bthegreat.pl

No dobra, to jak tam było??

Nieziemsko.

I tak ten wpis będzie kobyłą, ale żeby jakkolwiek trzymać go w ryzach, moje poczynania na Svalbardzie muszę podzielić na dwa wpisy. W tym omówię naukową działalność, co robiłam na kursie i jak się na UNIS studiowało. Moje subiektywne aktywności i doświadczenia poza kursem zostawię na wpis kolejny (gdy będzie, dodam tutaj link!).

Kurs „Arctic Marine Molecular Ecology” na UNIS

Kurs ten zawierał wszystko, co powinien zawierać niezbyt duży, ale dobrze zaprojektowany projekt naukowy z częścią edukacyjną.
Były wykłady, seminaria, prezentacje i praca w grupach. Była praca terenowa, były godziny spędzone w labie i przed laptopami, próbując przeanalizować i poskładać w całość otrzymane dane. Było pisanie raportu, był egzamin ustny.

Zanim przejdę do większych wniosków i dokładniejszych opisów, podrzucam garść zdjęć, poukładanych chronologicznie, które dość dobrze pracę pokazują.

Część pierwsza – organizacja, szkolenia, wykłady

Od początku czułam się zaopiekowana. We wrześniu otrzymałam informację o tym, co powinnam wiedzieć przed przyjazdem, które tematy odświeżyć. Dostaliśmy pierwszy roboczy plan kursu z datami, godzinami i typem aktywności. W oczy rzucały się długie dni w laboratorium, ale i praca terenowa na statku. W końcu arktyczna MORSKA ekologia molekularna, nie? Zaprezentowane zostały nam też pokrótce tematy projektów grupowych – były cztery do wyboru i naszym zadaniem przed wyjazdem było wysłanie prowadzącej informacji z naszym doświadczeniem, wyborem projektu oraz uzasadnieniem.
Należałam do szczęśliwych, którzy dostali ten projekt, który był ich pierwszym wyborem :))

Myśl, planuj i jeszcze raz myśl o tym, co robisz – bezpieczeństwo w wydaniu UNIS

Na miejscu pierwsze dni poświęcone były szkoleniu z bezpieczeństwa. To nie BHP na typowej polskiej uczelni, gdzie jedna trzecia studentów śpi, a pozostali grają w statki, scrollują lub zawiązują nowe znajomości. Jesteśmy na Svalbardzie – wszystkim jako główne zagrożenie na myśl nasuwają się niedźwiedzie, ale wbrew pozorom często gorsza jest pogoda i czynnik ludzki. Uczą nas planować, myśleć i rozumieć arktyczną rzeczywistość.

Szkolenia z bezpieczeństwa dostosowane są do realizowanego kursu – są modułowe i realizuje się te kawałki, które są adekwatne dla Ciebie. Czyli prawie wszyscy, którzy w nadchodzących tygodniach (mamy wrzesień, pamiętajcie) realizują kursy, wzięli udział w szkoleniu strzelniczym, bezpieczeństwie wobec niedźwiedzi polarnych i bezpieczeństwu na łodziach.

Tak więc przeszkolono mnie ze strzelania ze strzelby, nauczono o podstawowej biologii i zachowaniu niedźwiedzi polarnych, testowano z rozstawiania namiotów w warunkach wymagających i kazano pływać we fjordzie w kombinezonach ratunkowych.

Oto mój kurs podczas ostatniego ćwiczenia w lodowatej wodzie 🙂

Na zdjęciu widać mnie gdzieś tam po prawej – niech Was te kombinezony nie zmylą, i tak było zimno. Znaczy, pod kombinezonem miałam wełniane leginsy, spodnie trekkingowe, wełniany długi rękaw, wełniany sweter i dwie pary skarpet. Ale dłonie w tych neoprenowych rękawiczkach odmarzały. Tylko wiecie, bez tych kombinezonów nie ma szans na przeżycie w wodzie, hipotermia dopada szybko i skutecznie. Dlatego uczono nas się w nich poruszać, pływać i najważniejsze – czekać na ratunek od helikoptera.
Po zakończonym trzydniowym (w moim przypadku) szkoleniu otrzymywało się certyfikat, który umożliwiał uczestnictwo w zajęciach terenowych. Dlatego obecność obowiązkowa.

Każda osoba pracująca lub studiująca na UNIS musi to przejść. Co pół roku jest dawka przypominająca. Szkolenia nieco różnią się od siebie w zależności od sezonu – wyjeżdżając widziałam, że kolejny kurs ma już w sylabusie zajęcia z reagowania na wypadek lawiny. U nas nie uznano tego za konieczne. W końcu śniegu nie było aż tak wiele – informacja o pierwszej większej lawinie pojawiła się w ostatnich dniach, już po naszym wyjeździe. Dobre wyczucie czasu 😉

Muszę przyznać, że nigdy wcześniej szkolenie z bezpieczeństwa nie zostało mi przedstawione tak merytorycznie i ciekawie. Zachwycił mnie ich Buddy Program, czyli dobieranie się w pary „buddies” (kumpli?), którzy dbają o siebie. W terenie nikt nie chce być najwolniejszym albo zgłosić, że właściwie to ma odciski i musi nakleić sobie plaster, czy też mówić, że zaczyna czuć się słabo. Od tego masz swojego buddy – powiedz jemu, on powie reszcie. Buddies mają o siebie dbać, pilnować się siebie i na siebie uważać. Jeśli jeden buddy robi coś ryzykownego, drugi zauważy i zareaguje. I schodzi z Ciebie presja, że jesteś zdana sama na siebie. Wszyscy rozumiemy, że lepiej zwolnić niż za pół godziny radzić sobie z omdleniem w miejscu bez zasięgu i schronienia. Więc dbamy o siebie!
Buddies też pilnują się przy broni – wszystkie czynności jednego obserwuje drugi, co więcej, pierwszy nie może przejść dalej (np. załadować czy rozładować broni) bez komunikatu słownego drugiego. Bezpieczeństwo przede wszystkim.

Czy to nie brzmi pięknie? No brzmi. I jeszcze piękniejsze jest to, że mogłam być częścią tej społeczności przez ponad miesiąc.
Mieliśmy też ciekawe szkolenie z dynamiki grupy, ale gdybym miała opowiedzieć o wszystkim, to internetu by nie starczyło na tak długi wpis.

Wykłady i seminaria

Nadal nie rozumiem jak część polskich wykładowców nie udostępnia slajdów z wykładów. Bo co my niby z nimi zrobimy? Prześlemy młodszym studentom? Komuś z innej uczelni? A może, niedajciebogowie, nauczymy się porządnie na egzamin?? Masakra.

Nie było tu tego problemu – literatura była dostępna od początku kursu, a slajdy wrzucano przed lub tuż po wykładzie. Sprawdzanie listy jako takie odbyło się może dwukrotnie, na początku kursu, lub gdy było to konieczne. Łącznie ze mną było nas czternaścioro – główne prowadzące dość szybko nauczyły się naszych imion i tego, na kogo jeszcze czekamy.
Nikt nie urywał głowy za spóźnienia na wykłady, za co będę po wieki wdzięczna każdej osobie wykładającej, bo jak to wiadomo nie od dziś, styki w mojej głowie nie stykają i mam wiele zalet, ale bycie na czas nie jest jedną z nich. Uff, powiedziałam to.

Trudność i skomplikowanie wykładów rosło wykładniczo. Od pierwszych, kiedy zastanawiałam się, czy może ja nie wiem za dużo, do ostatnich, gdzie na przerwie lunchowej potrzebowałam patrzeć w śnieg za oknem, żeby mózg ze stanu płynnego wrócił do pożądanej konsystencji. Wykłady prowadzone były przez osoby naprawdę zajmujące się tematem – niektórzy przylecieli do nas na kilka dni z Tromso czy Oslo, ale była też osoba z Barcelony!

Mieliśmy seminaria polegające na omawianiu prac naukowych, dobrze zorganizowane i przeprowadzone. Były laby komputerowe z programami genetycznymi i R (język programowania uwielbiany przez biologów i część statystyków), podczas których wszystkie mózgi parowały i przerwy kawowe były konieczne.

Podsumowując, dobra robota, ciekawe rzeczy.

Część druga – projekty grupowe

Po tym wyjeździe stałam się bezdyskusyjną fanką nauczania projektowego. Czyli nie tak, że każdy robi to samo ćwiczenie, żeby nauczyć się metody i przyswoić materiał, tylko grupę dzielimy na zespoły, każdy zespół dostaje swój projekt i nad nim pracuje. Poczucie, że to „Twoje” dane, materiały i wyniki rzeczywiście motywuje do pracy. A jak potem wyrównać wiedzę grup między sobą? Prezentacje, raporty i powiedzenie, że znajomość raportów wszystkich grup jest wymagana do egzaminu. Nic tak nie motywuje do wspólnego siedzenia i opowiadania sobie nawzajem, co się zrobiło, jak się to zrobiło, co wyszło, a co nie wyszło ;))

Przez sześć tygodni wraz z zespołem (była nas czwórka) pracowałam nad ekologią małego widłonoga o wdzięcznej nazwie rodzajowej Pseudocalanus. Mieliśmy informację, co trzeba będzie z nim zrobić, co można, a reszta należała do nas. Wymyśliliśmy co też ciekawi nas w nim najbardziej i od tego uzależniliśmy pobieranie próbek na zajęciach terenowych, pracę laboratoryjną i dalsze analizy.

Praca terenowa była prawdziwą pracą terenową z krwi i kości. Spędziliśmy dobę na statku, spaliśmy w nim, jedliśmy wraz z załogą i zamiennie pracowaliśmy albo na pokładzie, albo w kontenerze, który służył nam za przenośny lab. Doświadczenie niesamowite i jestem bardzo wdzięczna, że miałam taką możliwość.

Praca laboratoryjna była dobrze koordynowana – każdy zespół miał swojego opiekuna, który służył radą i pomocą. Przestrzeń labu współdzieliliśmy ze wszystkimi grupami, więc rezerwowanie aparatu do elektroforezy pojawiło się już pierwszego dnia ;)) Nie było napięć między nami, staraliśmy się sobie nie przeszkadzać, a że i tematy były dość różne, to i używana przez nas aparatura się różniła.

Raz jeszcze świetna koordynacja – dostaliśmy informację przez ile dni laby są dla nas zarezerwowane, a na konkretne godziny umawialiśmy się ze sobą i opiekunami grup. Dzięki temu mogliśmy być w labie wtedy, kiedy miało to sens i robić elastyczne przerwy (przygotowanie PCR-a trochę trwa, a kiedy reakcja już idzie, można zjeść wymarzony lunch).

Nikt nie mówił nam, co dokładnie mamy robić. Pomoc zawsze była możliwa i zdarzyło mi się pójść z wynikiem jednej analizy i pytaniem „co ja mam właściwie z tym zrobić”, bo wynik był daleki od spodziewanego. Ale też siedzieliśmy razem przez trzy godziny w stołówce próbując rozgryźć problem, który napotkaliśmy – końcowo z sukcesem. Traktowano nas jak dorosłych ludzi, którzy są w stanie sami się organizować i planować swoją pracę. Fajnie, nie?

Na potrzeby pracy grupowej były dni, w których wynajęto nam sale i powiedziano, że możemy z nich skorzystać. Czasem pracowaliśmy w czasie do tego przeznaczonym, a czasem korzystaliśmy z pogody i spotykaliśmy się wieczorem, żeby nadrobić czas spędzony na łażeniu po górach. Powiem Wam od razu, że nie ma nic bardziej arktycznego – iść w góry, kiedy pogoda pozwala i nadrabiać pracę potem. Polecam takie podejście ogólnie w życiu. Naprawdę mało co musi być zrobione tu i teraz i w tej chwili.

Na pisanie raportu, który później przekładał się na 40% naszych indywidualnych ocen, mieliśmy wyznaczone osobne dni wolne od zajęć. Były wymagane prezentacje projektów, które oceniane nie były, a służyły temu, żeby przetestować czy to, co mamy jest sensowne i warte umieszczenia w raporcie. Dzięki temu ostatnie szlify były dużo prostsze.

Raport należało złożyć w poniedziałek, a egzaminy ustne przeprowadzono w czwartek i piątek – przez te kilka dni również nie mieliśmy zajęć, a pełną dowolność, żeby dobrze przygotować się do zaliczenia. W mojej opinii czasu było wystarczająco, żeby się nauczyć.

Na ocenę wciąż czekam, ale jestem dobrej myśli – z tego kursu prócz 10 punktów ECTS i oceny wyniosę dużo więcej. Praktyczne zrozumienie stosowanych technik, zdolność zaprojektowania całego badania, począwszy na pobieraniu próbek i kończąc na wyborze analiz statystycznych. Takie pytania też były na egzaminie, więc jestem tego dość pewna ;)) I przede wszystkim ludzie – możliwość studiowania z tak chętnymi do działania ludźmi to zaszczyt. Z różnych kawałków Europy, z różnymi doświadczeniami naukowymi i ścieżkami życiowymi, które zaprowadziły ich na biegun. No tęsknię i tęsknić będę!

Selfie z drona na szczycie Sarkofagen – byliśmy wtedy prawie całym kursem 🙂

Część trzecia – UNIS i kultura studiowania

Och i ach. Zachwytów nie ma końca i nie będzie, więc przygotujcie się!

Mówiłam już o dostępnych slajdach, o nie mordowaniu za spóźnienia, gdy nie są one kluczowe (na zajęcia terenowe i szkolenia z bezpieczeństwa się nie spóźniłam!), o byciu życzliwym. To dopiero początek!

UNIS, jako budynek, ma wiele sal, wielką stołówkę, bibliotekę, laboratoria, zaplecze magazynowe, gdzie królują ludzie z bezpieczeństwa i milion innych elementów. W pierwszym tygodniu zajęć każdy student otrzymał swoją kartę, którą mógł otworzyć drzwi wejściowe do UNIS w każdej chwili. 24/7. Zdarzyło mi się tam być późno – 21, 22, żaden problem. Da się ufać swoim studentom? Da się.
Karta oczywiście nie otworzyłaby wszystkiego – gabinetów, części labów czy stref dla pracowników. Ale sale dydaktyczne otwarte były zawsze, więc o ile nie były zarezerwowane, mogliśmy z nich skorzystać. Gdy raz zostawiłam swój piórnik i notatki w jednej z nich, ich dostępność bardzo mi się przydała – po godzinie dziewiątej wieczorem odbyłam spacerek na UNIS i zabrałam swoje rzeczy z sali, tam, gdzie je zostawiłam.

Zośka z odzyskanymi przedmiotami, niekoloryzowane, wrzesień 2025

Dalej: UNIS ma wielką stołówkę, to największe pomieszczenie w całym budynku nie licząc hangaru/magazynu. Mieści nawet nie wiem ile osób – 100? Siedząco pewnie i więcej, a stojąco, wszystkich studentów UNIS bez dwóch zdań. W ciągu dnia zawsze ktoś się tam kręci, a to wpadnie po kawę, a to usiądzie z laptopem, a to zje lunch. W każdy piątek stołówka zamienia się w miejsce spotkań i imprezowania, podczas którego pracownicy i studenci mogą się spotkać, pobawić, pograć w beer ponga czy porozmawiać. Imprezę halloweenową będę długo wspominać :)) Da się nie otwierać stołówki tylko na 5-7 godzin w ciągu dnia? Da się. Da się wyznaczyć na nią dużą przestrzeń, bo wszyscy wiedzą, że najważniejsza jest rozmowa i wspólne wymienianie myśli na uczelni? Da się. Polskie uczelnie powinny patrzeć i się uczyć.

UNIS widziane „od tyłu” – ten wystający fragment to biblioteka.

Oczywiście w stołówce można zjeść, z tego co pamiętam posiłki są wydawane od 10 do 15, opcji do wyboru do koloru. Ze względu na cenę (zupa 15-20 złotych, drugie danie na wagę, ja jadłam za 35 złotych) zazwyczaj miałam swój lunch i odgrzewałam go w mikrofali dostępnej na stołówce. A, i na środku jest ogromny kominek opalany drewnem, więc wieczorami można rozpalić ogień i siedzieć na fotelach wokół niego. Wspominałam?

Element kolejny: przerwy. To powinno być normą, ale w naszym kraju jeszcze nie jest. Zajęcia nie trwają ciągiem dłużej jak godzinę, chyba że ustali się ze studentami inaczej (czasem w labie siedziałam ciągiem trochę dłużej, żeby coś dokończyć). Chociaż te 10-15 minut, żeby rozprostować nogi i napić się kawy. Ale to nic – najlepsza jest przerwa lunchowa. Standardowo trwa godzinę, ale dla nas regularnie miała 1,5 godziny. Zdarzyło się raz czy dwa krócej. Tę przerwę wszyscy traktują poważnie, bo trzeba coś zjeść, odpocząć i porozmawiać. Stołówka wtedy wrze i wypełnia się ludźmi. Dzieje się to zwykle w okolicach 11:30-13:30. Takie regularne pory posiłków to naprawdę ważna sprawa – od razu ciało czuje się lepiej ;))

Wszyscy mówią sobie na Ty – prowadzący nie proszą o tytułowanie się profesorami, bo nikt nie potrzebuje budować dystansu w ten sposób. I tak traktujemy się z szacunkiem – my prowadzących, prowadzący nas. Jeśli się na coś umawiamy, obie strony tego pilnują, no aż głupio mi o tym pisać, bo powinno być to oczywiste – traktujemy się po ludzku. Po prostu.

Sposób noszenia się i ubierania jest dość ciekawy – na Svalbardzie po części z tradycji, po części z praktyczności tego rozwiązania w wielu miejscach wymagane jest zdejmowanie butów. Nie inaczej jest na UNIS, więc albo łazi się w skarpetkach, albo w tenisówkach (które zostawia się w wejściu), albo w kapciach. Dodaje to domowej atmosfery. A co do noszenia się – przeważająca większość osób chodzi w ubraniach terenowych, bo tutaj przejście z akademika na uczelnię (trwające 3 minuty) w ciężkich warunkach pogodowych bez ciuchów terenowych jest wyzwaniem*. Oczywiście niektórzy wzięli dżinsy z domu i czasem je zakładają, ale dominują spodnie trekkingowe i ciepłe swetry lub polary. Praktyczny aspekt jest najważniejszy – ciepło i wygodnie, jak w domu. A dla nas, studentów, UNIS staje się takim domem.

Wejście do UNIS pełne butów 🙂

*Muszę się pochwalić, że idąc na egzamin założyłam ciepłe buty, a nie trekkingowe i skutkowało to tym, że część trasy szłam na czworakach. Nie żartuję. Poszłam skrótem, a nie po drodze i wszystko było tak zamrożone, że próby podejścia kończyły się twarzą na lodzie. Grzecznie pozbyłam się resztek godności i poszłam na czworakach kilka metrów. Niczego nie żałuję – obserwowanie ślizgających się ludzi z okien kantyny to codzienne zajęcie podczas lunchu, może i ktoś się uśmiechnął widząc mnie zmagającą się z lodem ;))

Akademik, który gwarantuje każdej osobie / parze osobną łazienkę. Jedna, w pełni wyposażona kuchnia na 5-10 osób. W niej telewizor, kanapy, duży stół, żeby móc jeść razem i mnóstwo potrzebnych sprzętów. W tym tostery i czasem nawet proste ekspresy do kawy! O mikrofali i piekarniku nie wspomnę. Da się? Da się. Dzięki temu powstają wyjątkowe kuchenne społeczności – nikt nie jest sam. Chyba że wynajmie sobie pokój z własną kuchnią, co niektórzy czynią (byłam to m.in. ja i moja osoba bliska), to wtedy kuchni z nikim więcej nie dzielą. Ale to świetny pomysł, w wielu kuchniach byłam czy to na posiadówkach, czy na grach, czy oglądaniu czegoś wspólnie. A pożyczanie od siebie mąki czy wagi było codziennością.

Po wyjściu z akademika witały takie widoki:

piórko - bthegreat.pl

Wydaje mi się, że jak na pierwszy wpis, starczy. Będą kolejne, obiecuję! Jeśli masz jakieś pytania czy wątpliwości, odezwij się – zakładka „kontakt” pokieruje Cię do mnie. Przygoda na Svalbardzie zostanie ze mną do końca życia i nie mogę się doczekać, żeby opowiedzieć o niej więcej. Bo jeszcze łażenie po lodowcu, sauna i skakanie do morza, kurs tańca, lokalne wystawy sztuki, koncerty, weekend w chatce bez wody, prądu i toalety oraz wiele, wiele więcej. Chcę podzielić się tym, co na Svalbard wzięłam, czego nie wzięłam i co polecam zabrać. No i udostępnić ogólny chociaż kosztorys! Bo to dla wielu osób ważne – było i dla mnie.

Nie bójcie się marzyć, a potem te marzenia spełniać. Warto.

Tyle na dziś ode mnie. Trzymajcie się :))

Jak pojechałam na Svalbard i co tam robiłam? Historia o UNIS, ekologii molekularnej i determinacji
Przewiń na górę