Dzień dobry z bieguna. Znaczy dobry wieczór właściwie.
Tak, ja tak na poważnie. Nie, nie na weekend. Na sześć tygodni.
Jest dokładnie tak, jak to sobie wymarzyłam – pięknie i zimno. Już wszystko opowiadam.

Jak?
Rozważałam transport statkiem i nie jest to żart. Pod koniec sierpnia co roku rusza wymiana załogi Polskiej Stacji Arktycznej, która mieści się na Svalbardzie, podobnie jak miejscowość Longyearbyen, do której potrzebowałam dotrzeć. Jednak chwilę się płynie, byłabym za wcześnie i do tego wcale nie kosztuje to tak mało.
Stanęło na locie – jednym do Oslo, drugim na biegun.


Gdzie?
Svalbard.
(Ten północny biegun.)
Na najbliższe 6 tygodni moją bazą wypadową, moim domem, jest Longyearbyen – „stolica” Svalbardu. To miasto liczy sobie jakieś 2 tysiące mieszkańców, wszyscy jeżdżą tu pick-up’ami, skuterami śnieżnymi lub rowerami. I quadami, pokrywa śnieżna nie jest jeszcze taka duża, więc skutery śnieżne są jeszcze w stanie spoczynku.
Domki są kolorowe jak zachody słońca, a ziemia w gradiencie bieli, szarości, brązów i czerni. Wszędzie dookoła kolorowe swetry, puchowe kurtki i buty, które w Polsce zakładają chyba tylko pasjonaci wysokogórskich wycieczek. I rękawiczki, obowiązkowo rękawiczki, bo by dłonie odmarzły.

Po co?
No cóż – ludzie chyba dzielą się na takich, którzy też by chcieli i takich, którzy nie zrozumieją.
Pojechałabym tu z byle powodu, żeby jechać, korzystać, odkrywać i się zachwycać. Ale udało się coś więcej.
Znajduje się tu Uniwersyteckie Centrum na Svalbardzie (UNIS), które nie jest samodzielnym uniwersytetem, ale jest jednostką badawczo-dydaktyczną. Prowadzi się tu badania naukowe i uczy się tu studentów jak na każdych innych studiach – tyle że każdy musi przejść rozszerzone BHP. Takie z oceanem, strzelaniem i radzeniem sobie z zimnem. Ot, drobiazg.
Udało mi się dostać na kurs naukowy i przez najbliższe tygodnie będę się uczyć i rozwijać w otoczeniu lodowców. Jest to dla mnie coś niesamowitego i chyba nadal do mnie nie dotarło, że nie jestem tu tylko na weekend. Dotrze pewnie wtedy, kiedy na dobre zaczną się zajęcia.


Co z Beethovenem?
Wiadomo było od początku, że Beethovena zabrać nie mogę. Nie wyobrażam sobie pakowania go do jakiegokolwiek samolotu (chyba, że byłaby to kwestia życia i śmierci, ale takich scenariuszy wolę nie rozważać) biorąc po uwagę jego 1) nieufność wobec obcych, 2) obawę przed dźwiękami i, przede wszystkim, 3) jego wiek. Jest zdrowy, ma się dobrze, ale to nigdy nie wchodziło w rachubę.
Po drugie, to nie jest najlepsze miejsce. Longyearbyen nie jest duże i, jak możecie się domyślić, nie ma w nim parków. Poza granicami miasteczka nie powinno się poruszać bez broni – tak, to ten północny biegun, bez pingwinów, ale za to z niedźwiedziami polarnymi. Fajnie, nie?
Są tu psy, nie ma ich wiele, ale są – nadrabiam wzdychając do nich kiedy tylko mam szansę. I jest kawiarnia, w której zawsze jakiś pies jest i o ile wyrazi taką chęć, można go głaskać. Będę częstą klientką – dziś oczywiście już byłam.

Po trzecie, nawet nie miałabym zbyt wiele czasu dla Beethovena. Kurs będzie intensywny i nie uważam, żeby wyniósł cokolwiek z obecności tutaj. Lepiej mu jest pod opieką ukochanych ludzi w Warszawie. W tym czasie nauczę się nowych rzeczy, poznam lepiej siebie, poodkrywam i wrócę do niego.
Nie, nie było łatwo go zostawić, ale tak trzeba było zrobić – na szczęście mogłam sobie na to pozwolić. I wrócę, wiadomo!
Wzięłam aparat, będzie dużo zdjęć. Na razie czas spędzam na szwendaniu się po Longyearbyen, rozmowach i zachwycie. Wyjazd chwilę potrwa, ale nie pojechałam sama, jestem zaopiekowana – w końcu koniec świata, więc dobrze nie być tu samemu. Chociaż ludzie póki co są tak mili, sympatyczni i otwarci, że nie mam na co narzekać. To będą piękne tygodnie.

Tyle na dziś, byłam podekscytowana i chciałam się tym podzielić. Na razie skupiam się na zbieraniu doświadczeń, ale planuję po wyjeździe podzielić się dokładniejszymi informacjami – jak to zrobiłam, i jak to może zrobić ktoś z Was w przyszłości. Włącznie z kosztorysem 🙂
Korzystajcie z życia i trzymajcie się!
You must be logged in to post a comment.