B The Great

Książki | Podróże | Pies | Studia

Crème de la crème – maj 2025

Starzy (niekoniecznie wiekiem, bo wiadomo jaka była moja główna grupa docelowa) czytelnicy mojego bloga mogą pamiętać serię wpisów „Crème de la crème” – seria ta doczekała się pięciu wpisów, jeśli dobrze pamiętam. Ostatni opublikowałam w sierpniu 2019 roku, więc jeśli po prawie sześciu latach przyszło mi do głowy, żeby do tego wrócić, znaczy że nazwa i forma na dobre utrwaliła mi się we łbie.

Crème de la crème to śmietanka, często w odniesieniu do ludzi (tzw. śmietanka towarzyska), najlepsze towarzystwo, wybitne i wykwintne. Nie mam w zwyczaju pisać zbyt wiele o ludziach, czasem o psach, a raczej o ideach, pomysłach i książkach. Zawłaszczyłam to określenie i zaczęłam stosować w odniesieniu do „naj-” (w odniesieniu pozytywnym, o najobrzydliwszych wydarzeniach nie mam w zwyczaju pisać) wydarzeń, znalezisk i, oczywiście, książek, które odkryłam w ostatnim czasie.

Natrafiamy tu na pewien problem natury czasowej, bo jak można określić „ostatni”, gdy poprzednia śmietanka pochodzi sprzed 6 lat? Z pewnością wiele się przez ten czas przeterminowało, więc odgórnie i ot tak, podam tu to, co w ciągu ostatnich tygodni i miesięcy zapadło mi w pamięć i z niej nie wypadło. To już duże wymaganie wobec mojego mózgu, musicie być tego świadomi, bo jest jak dobry szwajcarski ser – więcej dziur niż sera. Sami rozumiecie. Dlatego oczywiście spotkało mnie dużo więcej pozytywnych wydarzeń i rzeczy, ale w sposób pół-losowy będę w stanie przywołać jakąś część z nich. Tyle słowem przydługiego wstępu.

Kwiaty polskie

Nigdy nie byłam dzieckiem muzeów. Tą nastolatką, która będzie się ekscytować obrazami, ciekawostkami historycznymi lub przedmiotami w gablotach. Wolałam pójść na spacer. Nie żeby wiele się w tej kwestii zmieniło.

Jednocześnie gdzieś w roku 2018 czy 2019 pamiętam wystawę w małej wieży, o którą zahaczyliśmy wracając z rodzinnego wypadu nad morze, bo była położona na terenie sporego parku i mini golfa? Zostały strzępki wspomnień. Tak czy inaczej, były tam obrazy morza, natury, żaglówek walczących z wiatrem i tak przerzucając wzrok z jednego na drugi, na trzeci i na czwarty, zorientowałam się, że aktywnie na nie patrzę. Że zastanawiam się nad nimi. Oczywiście nie mogłam robić tego zbyt długo, bo męczyłam się* i chciałam wyjść, ale podobało mi się. Było to coś nowego.

Moja fascynacja małymi lub specyficznymi muzeami od tego czasu niekiedy się pojawiała. W Dublinie, będąc na samotnej wyprawie, wybrałam się do The Little Museum (bardzo polecam) – adekwatnie do nazwy, było małe. I specyficzne. W Wiedniu Muzeum Historii Naturalnej, które nie ma nic wspólnego z przymiotnikiem „małe”, ale za to poświęciłam na nie cały dzień – włącznie z przerwą na zjedzenie czegoś i odpoczynek. Kolejnych muzeów czy wystaw nie potrafię sobie przywołać, a przynajmniej nie do marca tego roku.

Z Dniem Kobiet kojarzone są kwiaty. Miałam obiecane kwiaty i kwiaty zobaczyłam.

Nie dajcie się zmylić słowami „wystawa familijna”, że będzie to w jakikolwiek sposób dziecinne, proste czy nieciekawe. Wystawa jest pełna kolorów, zapachów**, rzeczy do dotykania, robienia, a nawet kładzenia się na ziemi lub huśtania. Nie wiem jak wy, ale mnie takie rzeczy zachwycają. Jest cała ściana ziół wraz z ich zastosowaniami, a jak się komuś wydaje, że się tak dobrze na tym zna, to została przygotowana także krótka gra sprawdzająca Waszą wiedzę w tym zakresie. Spokojnie, ma odpowiedzi, więc można podglądać. Nie oceniam.

W Państwowym Muzeum Etnograficznym w Warszawie byłam dokładnie trzy razy i myślę, że chciałabym sukcesywnie zwiększać tę liczbę. Wystawa była świetnie przygotowana merytorycznie, jak i edukacyjnie-popularyzatorsko, dzięki czemu wiele można było wynieść. I pokolorować kotki. Wspominałam o sali z kolorowankami i książkami na temat roślin? Jednym zdaniem: gdybyście się w najbliższym czasie (wystawa czynna jest do 15.11.2025 r., macie sporo czasu) znaleźli się w Warszawie, warto wygospodarować godzinę lub półtorej ze swojego życia. Można całą rodziną. 19 złotych za dorosłego, 10 złotych z ulgą (m.in studenci, uczniowie, emeryci i nauczyciele), a dzieci poniżej 7 r. ż. za zero złotych. A jak wpadniecie do PME w czwartek, to łącznie wszyscy zapłacicie zero złotych. Bo wiecie, w czwartki wszyscy mamy mniej niż 7 lat. Jak będziecie umawiać kolejne spotkanie z szefostwem, warto wziąć to pod uwagę.

Piękna wystawa, świetna zabawa, dobre wspomnienia. Zdjęcie tytułowe wpisu pochodzi właśnie z tej wystawy.

*były znaki. Były znaki, że może mój mózg nie działa tak, jak przeciętnego człowieka. Kto by pomyślał.

**jest o tym notatka na stronie, co uważam za kochane – aby osoby o zwiększonej wrażliwości na zapachy były świadome, że jest trochę pachnących eksponatów i dla niektórych może być to przytłaczające. Yay dla inkluzywności!

Flow

Myślę, że o filmie „Flow” wiele mądrzejszych i w kinie znacznie lepiej obytych osób pisało. Patrzę tu chociażby na Katarzynę Czajkę-Kominiarczuk, a.k.a. Zwierza Popkulturalnego.

https://www.imdb.com/title/tt4772188/

Ze swojej strony dodam, że płakałam, że film porwał mnie na całe półtorej godziny i oglądałam go w sali kinowej, w której prócz mnie były trzy osoby. W tym dwie niepolskojęzyczne. Dzięki temu, że nie ma dialogów, jest dla każdego. Ze swojej małej bańki wiem, że i dzieciom, i dorosłym starszym ode mnie bardzo podszedł.

Tymczasem „Flow” nie jest ani dla dzieci ani dla dorosłych. Jest dla ludzi.

Zwierz Popkulturalny, „Płynąc za Ezopem czyli o „Flow””

Opis filmu bez wielkich spoilerów, ale ja byłam zadowolona idąc na niego nie znając tych informacji, przeczytacie właśnie u Zwierza (link).

Z innych filmów animowanych, które ostatnio mnie zachwyciły, polecić mogę film „Pies i Robot”, który za to poleciła mi Ola. O tym filmie też napisał Zwierz i ten tekst warto przeczytać, nawet jeśli filmu się nie widziało. Myślę, że zachęci (link).

Podcasty

Słucham podcastów. Myślę, że jeśli ktoś czyta mnie od dłuższego czasu, to wie, bo o „Drinking from the toilet”* swego czasu sporo pisałam. Nie słucham tego podcastu już aż tak często jak kiedyś, może słowo „rzadko” lepiej by tu pasowało. Wynika to pewnie z nieco mniejszej fascynacji psim światem (więcej przeczytasz we wpisie poniżej), która może być chwilowa lub zostać ze mną na dłużej. Jednak niezmiennie go polecam i zachęcam do przesłuchania.

Warto dodać, że jestem wobec podcastów wybredna i wymagająca. Nie zamierzam swojego podejścia nikomu sugerować i narzucać. Nie lubię gdy osoba prowadząca wcina się osobie zaproszonej w słowo, zadaje oklepane pytania lub niedajciebogowie jest niemiła, pretensjonalna lub przekracza granice. Doceniam dobrą dykcję, łapanie chwil, prowadzenie rozmowy zgodnie z jej naturalnym biegiem. Irytują mnie nadmierne „yyy”, „eee” i tego typu przestoje, jeśli jest ich za dużo (brawo, zdefiniowałam nadmiar). Reasumując, jestem wybredna i wymagająca.
Jednocześnie podkreślam, że jesteśmy ludźmi i to te wszystkie akcenty, niuanse w wymowie i wybuchy śmiechu czynią nas ludźmi. Nie skreślam za pojedyncze przejęzyczenia – bardziej za sposób radzenia sobie z nimi (dystans do siebie jest ważny!) i ogólne podejście do języka.

Lubię też pewne głosy. A inne nie. To nie jest obiektywne i nie będę udawać, że jest. Ot tyle.
Chyba wystarczy tego wprowadzenia.

*w ramach ciekawostki: wpisałam w google tę frazę i zamiast dostać stronę podcastu, na co liczyłam, wyskoczyło milion artykułów o tym, czy picie wody z toalety jest szkodliwe. Według mojej skromnej opinii, nie róbcie tego. Proszę. Lepiej posłuchać podcastu i napić się wody z kranu. Choć spłukiwanie różnych wydzielin wodą pitną (a to robimy w naszych toaletach, to ta sama woda co z kranu) wydaje mi się jakimś dziwnym absurdem. Jak będę kiedyś projektować łazienkę (swoją znaczy się), to chciałabym mieć łączoną umywalkę z toaletą tak, żeby spłukiwać szarą wodą. I może jeszcze prysznic podpiąć do obiegu. Takie tam marzenia dwudziestodwulatki.
Niestety od jakiegoś czasu Hannah Branigan, autorka podcastu, nie dodaje nowych odcinków. Może i jej priorytety życiowe się zmieniły. Natomiast widzę, że jest wciąż aktywna na Facebooku, prawdopodobnie na Instagramie też. Wiele można się od niej nauczyć, więc podrzucam.

Ologies

Znalazłam ten podcast przez odcinek o kapibarach. Co więcej, wydaje mi się, że komuś zawdzięczam przyjemność odsłuchania tego odcinka – ktoś mi go chyba podesłał. W tym miejscu chciałabym serdecznie tej osobie podziękować. Kim jesteś, nie pamiętam. Nie bierz tego personalnie.

Oryginalnie zamysł był taki, żeby podzielić się z Wami jednym konkretnym odcinkiem, a mianowicie rozmową z Julią Hotz na temat dobrego życia. Szczęścia. Małych radości. Przepisywania zajęć z morsowania na receptę, gdy uderza kogoś samotność. Nie żartuję – to wszystko w odcinku. Tu macie link do strony (więc niezależnie gdzie słuchacie podcastów, znajdziecie odnośnik dla siebie), a niżej wstawiłam link do podcastów Apple’a, tam ja słucham. Jakoś mi najwygodniej (albo przyzwyczaiłam się i potencjalny wysiłek zmiany jest zbyt duży).

Ale też chciałabym Wam zdradzić, że jest to jeden z trzech, no może czterech podcastów, których słucham z zasady. Czyli wychodzi nowy odcinek i na 90% po prostu go włączę.
Również prócz tych czterech podcastów rzadko słucham czegoś innego. Wybredność? Może troszkę fiksacja? Kto to wie.
Dlatego ciut więcej niż tylko o jednym odcinku.

Alie Ward robi coś, co wydaje mi się, jest wspólne dla wielu ludzi. Uniwersalnie nas interesuje i porusza. Czyli pyta gości o ich pasje. Daje im przestrzeń i trochę pytań wspierających, żeby móc rozwinąć skrzydła. Zawsze fascynowały mnie pasje innych, nawet jeśli mi były dalekie – w końcu chodzi o ten błysk w oku, to poruszenie w głosie. I w ten sposób odbieram „Ologies”. I dzięki temu mogę dowiedzieć się więcej o jeżozwierzach, ślimakach w średniowiecznych manuskryptach, długim covidzie (ang. long covid) i samej sobie. Polecam z głębi serca.
I wiecie, „Ologies” ma swoją stronę na Wikipedii. Tak tylko dodam.

Financial Feminist

Gdy powstawał pomysł na ten wpis, chciałam podrzucić Wam ten odcinek z podcastu „Financial Feminist”. Odcinek z Mel Robins, która mi niewiele mówiła, prócz tego, że od jakiegoś czasu aplikacja podrzucała mi jej podcast (intuicyjna nazwa, „The Mel Robins Podcast”). Uznałam, że przesłucham. I słuchajcie, może jakiś cień „Let Them Theory” przebił się do mojej świadomości, ale wysłuchanie pełnej rozmowy dało szerszy, pełniejszy obraz. Mel napisała o tym ostatnio książkę, można sprawdzić.

Natomiast chwilę później odsłuchałam tego odcinka. Gdy widzę temat związany z okresem, PMS-em, kobietami i menstruacją, dość odruchowo wchodzę w artykuł czy odcinek. Oj warto było.
Rozmowa nie omawia jedynie endometriozy (to, że autokorekta podkreśla mi to słowo, jest wybitnie żałosne) czy zespołu policystycznych jajników (kolejne podkreślenie – jeśli coś pokazuje subtelnie brak reprezentacji kobiet i innych osób menstruujących w medycynie czy w ogóle w świecie, to autokorekta trafia w punkt), a ogólnie zdrowie i zmagania z systemem opieki zdrowotnej. Nie jest to moim zamiarem i nie zamierzam obwiniać tu lekarzy za całe zło – warto jednak pamiętać, że kobiety nie musiały być uwzględniane w badaniach klinicznych przez całe dekady. Że domyślnym obiektem badań nad człowiekiem jest często biały facet. I nie wiem, chyba nie trzeba tłumaczyć, że jest to nie w porządku.

Tak, zaliczyłabym „Financial Feminist” jako ten czwarty podcast łapiący się w moje regularnie słuchane. Omijam zwykle te specyficzne dla Stanów Zjednoczonych i ich gospodarki (chociażby takie zjawiska jak credit score i tego typu).

The Mel Robins Podcast

Znalezienie się tego podcastu w tym wpisie i mojej głowie to wynik podcastu „Financial Feminist” i dużego wrażenia, które wywarła na mnie Mel Robins jako gościni (będę normalizować feminatywy nawet jeśli autokorekta je podkreśla – nawet słowo feminatywy? Serio? C’mon).

Odsłuchałam póki co dwa odcinki i to jest ten, który chciałam tu umieścić i polecić.

Czy temat jest dla mnie personalny? Pozostawię to pytanie w eterze.
Natomiast szczerość, otwartość i bezpośredniość Mel można tu usłyszeć w każdym pytaniu, krzykach zdziwienia lub ulgi. Rozmowa na wysokim poziomie, merytoryczna, z miejscami na żarty i pamiętanie o sobie i swoich potrzebach. Dla osób, które nie identyfikują się i mają daleko do wszelkiej neuroatypowości (są tzw. „normalne”) jest to tym bardziej odcinek interesujący, bo pokazuje skrawek świata, który może być im obcy. Obcy poprzez percepcję, poprzez działanie ich mózgów, ale z pewnością mają choć jedną osobę w swoim życiu, której omawiane zagadnienia dotyczą. Gorąco zachęcam.

Książki

Tym razem muszę Was rozczarować. Przeczytałam wiele wspaniałych książek przez ostatnie sześć lat, to z pewnością. Jednak ze względu na to, że WordPress sugeruje mi, że wpis ten czytać będziecie średnio dziesięć minut, to gdybym się jeszcze rozpisała o książkach, to wpisowi byłoby bliżej do książki niż klikalnego artykułu w Internecie. No dobra, jakby jeszcze to co piszę było klikalne poza trzema wpisami na krzyż.

Tak czy inaczej, książki dostaną swoją własną przestrzeń. Kiedyś. Może. I proszę, jedenaście minut czytania.
W międzyczasie zachęcam do zerknięcia na mój profil Goodreads, gdzie staram się na bieżąco* dodawać to, co trzymam w plecaku, na stoliku nocnym lub w losowym miejscu w mieszkaniu. W sensie to, co czytam. Jak się jeszcze postaram to nawet piszę kilka zdań po zakończeniu lektury i daję zupełnie subiektywną opinię na jej temat. To w razie gdyby brakowało Wam czegoś do czytania w międzyczasie i uznalibyście, że chcecie o opinię pytać mnie, a nie kogoś, bo ja wiem, kto się zna.

*tak, zalegam kilka miesięcy. Jestem tego świadoma, może po napisaniu tego wpisu usiądę i spróbuję sobie przypomnieć co czytałam. Może nie być łatwo. Albo w ramach unikania trudnych rzeczy po prostu będę czytać. A Goodreads uzupełnię wieczorem. Jutro. Kiedyś. Lub nie.

Inne

Mam jeszcze jedną rzecz, którą chcę się podzielić. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie wrzucić tego w osobny wpis, ale uznałam, że jeśli ktoś filmów nie ogląda, a tym bardziej podcastów nie słucha, to niewiele wyniesie z tego wpisu. A historie są uniwersalne. Ludzie żyją, bo dzielą się opowieściami.

Leciałam samolotem. Sytuacja dla dużej części społeczeństwa znana, niby nie podróżuje się samodzielnie, ale tanie linie lotnicze mimo wspólnego check in’u rozrzucają Was po samolocie i jest tak, jakby trzeba było liczyć tylko na siebie. Latanie samolotem wiąże się z turbulencjami. Jak się chwilę nad tym zastanowię, to jestem dumna z siebie, że się latania nie boję – nie ma nic naturalnego w tej czynności, ot zapakowanie dużej liczby obcych sobie ludzi w metalową wielką puszkę, dopięcie jej jednych z najsilniejszych silników, które udało nam się jako ludzkość opracować i wysłać w powietrze. Elo, radźcie sobie.
Wiadomo, jest pilot, zwykle nawet dwóch (zawsze? Wychodzi moja niewiedza) i cały personel pokładowy, który ma podróż umilić. Trzęsie nimi, a oni się uśmiechają od ucha do ucha i pytają czy do tej kawy chcemy perfumy za promocyjną cenę pół miliona euro.

Na początku szło nieźle, nawet coś zjadłam, próbowałam spać, ale trochę było niewygodnie. Środkowe siedzenie (obcy człowiek po prawej i po lewej), więc i na czym oprzeć się nie było. Coś tam nami zabujało delikatnie i wybrzmiewa komunikat od pilota.
Najpierw przeprasza za opóźnienie (dwie godzinki, uwielbiam wstawiać o chorych godzinach żeby potem ku boleści mojego kręgosłupa dosypiać w dziwnych pozycjach na lotnisku), tłumaczy, że rozchorował się nagle jeden z członków załogi i trzeba było podnieść szybko załogę zapasową czy tam zastępczą. Miło, że wytłumaczył. Następnie przechodzi do tego, że będą turbulencje, tak za jakiś czas. Lecimy nad Alpami (zerkam za okno, trudno to ukryć) i wieje nam w dziób wiatr o prędkości 100 km/h – skoro pilot tak mówi, to pewnie jest to sporo. Informuje, że nad północnymi Włochami, do których zmierzamy, formują się duże komórki burzowe i podczas lądowania albo także będą silne turbulencje, albo będziemy kołować i czekać na decyzję kontrolerów co mamy robić i czy lądujemy gdzieś indziej.
Po tym komunikacie uznałam, że czas po raz pierwszy skorzystać z łazienki na pokładzie, bo jeszcze godzina lotu i może się dziać.

Wiecie, zawsze uważałam, że lubię latać. Lubię to uczucie, gdy wciska mnie w fotel przy starcie, trochę mniej cieszę się z lądowania, zwykle jest lekki stresik, ale sam lot zawsze przebiega spokojnie. Śpię, czytam książki czy przebywam ze swoimi myślami. A turbulencje sprawiają, że jestem ciut nerwowa, ale nie przeżywam tego zbytnio, wiadomo, ziemia daleko, profesjonaliści wiedzą co robią, nie ma co się martwić. No, to się zmieniło.

Jak już sobie siedziałam w swoim siedzeniu i trochę liczyłam na to, że odeśpię drastycznie za krótką noc, zaczęło nami rzucać. To słowo jest tu celowe i użyte z premedytacją. Od odczucia podobnego do dziurawej drogi płynnie przeszliśmy do miotania samolotami zarówno w osi góra-dół, jak i prawo-lewo. No słuchajcie, można było latać. Wymsknęły się krzyki co po niektórym, ale było to więcej niż kilka osób. Nie wiadomo czego się trzymać – raczej nie losowego człowieka obok, a podłokietniki oczywiście ruchome. Palce wczepiłam w zagłówek fotela przed sobą, żeby czuć chociaż promil kontroli nad tą sytuacją.

Serce bije szybko. Rzut w lewo. Rzut w prawo. Nurkowanie dół, czuję, że zjedzenie czegoś mogło nie być najmądrzejsze. W myślach recytuję sobie, że samolot to statycznie najbezpieczniejszy środek transportu. Gdy na chwilę turbulencje ustają, próbuję unormować oddech, trochę przykurczam się w sobie. Potem runda druga, ale krótsza, choć w momencie doświadczania ciągnie się nieubłagalnie. W końcu przestaje. I wtedy, prócz mojego dość kiepskiego stanu psychicznego, dzieją się najciekawsze rzeczy.

Po pierwsze, dociera do mnie, że kilka rzędów przede mną dziecko nie krzyczało podczas tych miotnięć, a śmiało się do rozpuku. Być dzieckiem i nie bać się, pozazdrościć. Rodzice lub opiekunowie brzdąca wydają się równie zdziwieni jak reszta pasażerów, która zauważyła ten fenomen.
Po drugie, spojrzenia. Ukradkowe, pełne desperacji, szukające konkretnych twarzy lub błądzące bez celu. W momencie strachu, silnego, nieoczekiwanego i takiego, z którym niewiele można zrobić, ludzie szukają wsparcia. W czym? W kim – w sobie nawzajem. Szukają swoich bliskich, żeby upewnić się, że mają się dobrze. Albo nie mają nawet takich myśli, odruchowo szukają swojej kotwicy bezpieczeństwa w tym statku powietrznym, a tak się składa, że zamiast kupy żelastwa jest to kupa komórek w postaci człowieka. Inni nie szukają nikogo konkretnego. Łapię kilka spojrzeń, niektóre z nich przytrzymuję na dłużej. Patrząc się w siebie, nie wiemy nic o sobie nawzajem, ale daje nam to jakiś komfort, pocieszenie, że nie jesteśmy w tym sami. Wspólne doświadczenie oferuje nam to wsparcie, którego tak desperacko potrzebujemy. I to ta uniwersalność tego poszukiwania, ta potrzeba oparcia w drugim człowieku uderza mnie w tej chwili. Czy mnie uspokaja? Może się do tego przyczynia, choć uspokajam się w pełni dopiero długo po wylądowaniu. Przez resztę lotu na każdy delikatny wstrząs reaguję przyspieszonym biciem serca.

Nie bałam się latania. Mam nadzieję, że nie będę się bać. Lot powrotny był spokojny, ale nie byłam w stanie porządnie zasnąć – każde większe drgnięcie mnie wybudzało. Zobaczymy co przyniesie czas. Dobrze, że mamy innych ludzi. W kupie raźniej.

piórko - bthegreat.pl

Powyższą opowiastkę, w pełni prawdziwą, chciałam opublikować jako osobny wpis z kategorii „Pozytywne historie”. Ale niech będzie tu. Czasem potrzebujemy takiej ciepłej historii (czy ciepłej?) z zaskoczenia. Tak jak i mnie nadarzyła się bez zapowiedzi.

Dziękuję za zajrzenie do tej śmietanki. Nic nie obiecuję. Pisało mi się ten wpis dobrze, usiadłam i napisałam, zajęło mi to ze trzy godziny, może niecałe cztery. Ale większość słów sama się pisała,

To co, starczy, nie? Szesnaście minut czytania.
Trzymajcie się ciepło.

Crème de la crème – maj 2025
Przewiń na górę