W czwartek 17.03 opublikowałam zdjęcie biblioteki Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie – brzmi poważnie, ale nie jest to miejsce, w którym można by się mnie spodziewać, bo żadna ze mnie studentka SGH-u. Jedyne, co łączy mnie z tą uczelnią (prócz kilkoro znajomych tam studiujących) to wspólna okolica. Fasadę gmachu znam już chyba na pamięć, włącznie z liczbą kolumn, schodków i okien na pierwszym piętrze.
Gdy koleżanka na stołówce wspomniała, że przesiadywała przed sesją w bibliotece SGH-u, zaświeciły mi się oczy: oto szansa na ciche, darmowe (płacenie kilkanaście złotych za herbatę czy kawę za każdym razem, gdy chcę się pouczyć poza domem staje się w perspektywie miesiąca dość znaczącym wydatkiem) i bliskie domu miejsce. Pomysł zrealizowałam momentalnie, zjawiając się na drugi czy trzeci dzień z iPadem i książkami w plecaku. Spędziłam tam bardzo przyjemnie dwie czy trzy godziny – w ciszy, spokoju i z pięknym widokiem.
No dobrze, ale o co chodzi? Dlaczego piszę o bibliotece SGH-u? Zapraszam w podróż pełną książek, długich popołudni, kilku zachwytów i przypadkowych spotkań.
Książkoholizm od najmłodszych
Myślę, że nie przeliczę się, jeśli powiem, że 1/3 swojego dzieciństwa (od lat 6 do 12) spędziłam w książkach. Prosząc przed snem rodziców o „jeszcze jeden rozdział”, chowając się z latarką pod kołdrą, żeby doczytać „do końca rozdziału”, gdy tak naprawdę czytałam jeszcze kolejny. Setki godzin spędzonych w bibliotece miejskiej, wyuczenie się trasy z domu do szkoły tak, by móc chodzić nią z książką w dłoni (do dziś nie mam problemu z czytaniem chodząc). Przerwy, podczas których może i było głośno, może ktoś czasem mnie potrącił, ale z nosem między stronami byłam gdzieś w zupełnie innym świecie. Zabawy z koleżankami w odgrywanie naszych ulubionych scen z danych powieści, wchodzenie w uwielbiane przez nas bohaterki.
Z czasem zaczęłam czytać na lekcjach (jakoś uchodziło mi to na sucho), zdarzyło się zarywanie nocy nad porywającą lekturą, sięganie po książki po angielsku, ebooki – z wiekiem wsiąkłam w ten świat jeszcze bardziej. Niczego nie żałuję, nie byłabym tym, kim jestem dziś, gdyby nie książki. Gdyby nie tysiące światów na wyciągnięcie dłoni, do których tak lubię wracać. Postacie, które może i nie były idealne, ale za to je uwielbiamy: możliwość odnalezienia siebie, swoich słabości, rozterek dnia codziennego.
Po tak zarysowanym rozwoju bohaterki – znaczy się mnie, dość łatwo wysnuć wniosek, że książki są mi bliskie. Podobnym uczuciem darzę biblioteki. Ostatnio stojąc w bibliotece z kilkoma tomami do zwrotu pod pachą, usłyszałam pytanie „Czy ma Pan kartę miejską?”. Dotarło do mnie, że nie mogłabym założyć karty bibliotecznej na tą z biletem do transportu publicznego – karta biblioteczna to moja pierwsza karta. Mój portfel składał się z legitymacji, kilku drobniaków i karty bibliotecznej. Nie powiem, uśmiechnęłam się pod nosem, gdy to do mnie dotarło. Nieco to mówi o mnie.
Zanim wpadłam na pomysł fizjoterapii (z którym to rozstałam się dopiero w połowie liceum, długo mnie trzymało!), wiele razy kusiła mnie praca w bibliotece czy księgarni. Otaczanie się książkami to dla mnie przyjemność, a nic nie cieszy mnie tak bardzo jak trafne polecenie lektury znajomemu – im więcej osób pokocha ten świat, który mnie zachwycił, tym lepiej. Co ciekawe, muszę takie odczucie budzić w innych: nieraz podchodzą do mnie znajomi zagadując, jakie to ciekawe książki czytają czy czytali ostatnio. Taką osobą pragnę być: do której można przyjść z przemyśleniami, kolejnych poznanym światem czy zlepkiem słów, który poskładany w odpowiedniej kolejności zostawił niezmazywalny ślad na duszy.
Biblioteka w Stuttgarcie
Od kilku lat, a właściwie początku moich podróży „solo”, staram się wplatać wizyty w lokalnych bibliotekach w swój plan wyjazdu. Pierwszą taką biblioteką, do której poszłam z własnej inicjatywy i na zawsze zapadła mi w pamięć, jest ta w Stuttgarcie.
Nieskazitelnie wręcz biała, przestronna, z książkami nawet po polsku (znalazłam cały regał im poświęcony). Kręciłam się wzdłuż półek, spacerowałam po korytarzach, zbiegałam po schodach, siedziałam na sofach w centralnej części. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Patrząc na zasięgi tego zdjęcia, posta na Instagramie, nie tylko na mnie.
I tutaj przechodzimy do najciekawszej części (doceniam wytrwałość, jeśli wciąż to czytasz).
Przypadki, zbiegi okoliczności i inne chichoty losu
We wrześniu 2021 roku poleciałam na kilka dni do Dublina, stolicy Irlandii. Wyjazd spontaniczny i do tego „solo”, ale wielce udany i cieszę się, że zdecydowałam się na tę podróż. Drugiego dnia na miejscu zaplanowałam wycieczkę na południe, w góry – wymagało to wstania o sensownej porze rano i dojechania do centrum. Mieszkałam u starszej Pani w południowo-wschodniej części miasta, ale komunikacji miejskiej w Dublinie nie mam nic do zarzucenia, dotarłam na miejsce bez problemu i z zapasem czasu.
Tam czekałam chwilę na autobus czy też raczej bus, który raz dziennie jechał na południe i kilka godzin później wracał. Byłam przed czasem, co zdarza mi się tylko na wyjazdach, bo na co dzień słynę ze spóźnialstwa, więc przespacerowałam się po okolicy, oglądając kolorowe drzwi (to jest irlandzki fenomen, mówię Wam) i obserwując kaczki w parku.
Siedząc już w autobusie, wpatrywałam się w okno – co innego mogłabym robić? Na wpół ogarnięta podekscytowaniem, na wpół zmęczeniem. W końcu nigdzie nie śpi się tak dobrze, jak w samochodzie czy busie. Ten zatrzymywał się jeszcze kilkukrotnie, zgarniając ludzi z różnych części Dublina.
Na jednym z ostatnich przystanków wsiadła dziewczyna, która rozejrzawszy się po wolnych siedzeniach, usiadła obok mnie. Dobrze Zosiu, koniec rozmyślania o mijanych budynkach, czas kogoś poznać.
Głupio mi się do tego przyznać, ale nie pamiętam jej imienia. Studentka 2 roku Computer Science czy innego kierunku podobnego do Informatyki, ale dopiero wtedy zaczynała odkrywać Dublin – pierwszy rok był w pełni zdalny, więc spędziła go w domu, w Chinach. Na początku miałyśmy trudności w zrozumieniu się przez odmienność akcentów, ale po kilku minutach rozmowa przebiegała już dość płynnie.
Gdy dowiedziała się, że jestem w Dublinie tylko na kilka dni, spytała mnie, co zamierzam odwiedzić. Wymieniłam kilka miejsc, w tym bibliotekę Trinity College. Momentalnie złapałyśmy wspólny język – okazało się, że i ona uwielbia biblioteki. Dość szybko zaczęłyśmy opowiadać o swoich ulubionych i wtedy wymieniłam tę w Stuttgarcie: jasną, nowoczesną, przestronną… Wtrąciła, że jest to ciekawy zbieg okoliczności, bo dosłownie dzień wcześniej przeglądała zdjęcia i rzuciła jej się w oczy biblioteka urządzona we współczesnym stylu. Wyciągnęłam telefon, włączyłam Instagrama i zaczęłam szukać swojego zdjęcia – kiedy pokazałam jej ten post, oniemiała. Jaka była szansa, że wczoraj trafiła na ten post? Mała. Czy wciąż się to stało? A i owszem.
Pożyczyła mój telefon na moment i przeprosiła mnie, idąc na tył busa do swojego chłopaka, żeby pochwalić się, że oglądane przez nich wczoraj zdjęcie zrobiła dziewczyna, z którą dziś jadą w góry.
Reszta podróży minęła nam przyjemnie, rozmawiając o wszystkim i niczym.
Lubię takie (nie)przypadkowe spotkania. Tom Stoppard w „The Hard Problem” napisał:
„Jerry: A miracle? No. A long shot. A coincidence. I don’t believe in miracles. As a matter of fact, I don’t believe in coincidence either. You didn’t have the information.”
Z resztą, z poznanymi w tym autobusie ludźmi wybrałam się później do baru, z dwoma osobami (Irlandczykiem i Amerykaninem) mam kontakt do dziś. Dobrze mieć takie międzynarodowe kontakty – często mówię o sobie, że żyję kontaktami. Coś w tym jest.
Trinity College Library
Na koniec, dwa zdjęcia z biblioteki Trinity College. Piękna, wyniosła, z charakterem. Mówi się, że J.K. Rowling wzorowała się na niej tworząc bibliotekę w świecie Harry’ego Pottera. Jestem skłonna w to uwierzyć.
Niektóre z książek mogłyby się rozpaść przy zbyt dynamicznym przewijaniu stron. Inne pamiętają pewnie obie wojny światowe, kolejne fale emigracji Irlandczyków czy nawet Wikingów (kto wie?). Piękne, ciemne, majestatyczne drewno wyściełające zarówno podłogę, jak i sufit. I posągi, jakby żywe, wielkich pisarzy, filozofów, myślicieli lub innych ważnych postaci. Warto było zapłacić żeby zobaczyć to miejsce na własne oczy.
Tyle. Miłego dnia i wielu pięknych bibliotek!