Święto Internetowe (Narodowe to nie ta ranga): Beethoven łapał dyski.
Znaczy, to akurat mnie nie dziwi, bo w końcu jest stworzony do tego, żeby ratować moje koślawe rzuty, ale przez ostatnie dnie nie miałam czasu i warunków, żeby wyjść z nim na więcej niż trzydzieści minut.
Niestety, żeby trening był piękny, trzeba to zrównoważyć jakimiś negatywnymi emocjami. Nie mogę być zbyt długo szczęśliwa, bo nie docenię tych małych zwycięstw – dzięki Ci losie, że o mnie dbasz.
Spacer zacząć czas
Wyszłam z domu uśmiechnięta, a przynajmniej zadowolona. Minęły już dwa dni po skończeniu antybiotykoterapii (jak mądrze to brzmi), więc postanowiłam zaryzykować spacer dłuższy niż rundka po pobliskim skwerze. W dodatku musiałam jakoś wynagrodzić Beethovenowi wprost wzorowe zachowanie, którym wykazał się podczas mojej choroby. Byłam skazana na siedzenie w domu razem z psem i nie wolno mi było z nim wychodzić. Męki gorsze od tantalowych.
Z workiem pełnym dysków na plecach, nieskończoną liczbą warstw na sobie i rozemocjonowanym psem na smyczy mogłam podbijać świat. On już czuł, że będzie się działo.
Szliśmy sobie mniej lub bardziej spokojnie, aż doszliśmy na teren Pola Mokotowskiego. Pierwsze atrakcje czekały nas już po wejściu.
Specjalnie wybrałam godzinę około 10 czy 11, żeby ominąć poranny tłum i zdążyć przed popołudniowym.
A i tak miałam dwie czy trzy sytuacje (zależy, jak kto liczy) – w tym jedną, która wyjątkowo podniosła mi ciśnienie. Rozgrzewka zaliczona, tak?
Pierwsza atrakcja
Skaner w oczach i dyskoteka w czaszce
Kiedy weszłam w magiczną strefę Pola Mokotowskiego, okolica wyglądała na cichą i spokojną. Pierwszy fragment to polana, więc po rozejrzeniu się wokoło i ocenieniu sytuacji na podobną magazynom po black friday, puściłam Beta luzem.
Nie myślcie sobie, że zrobiłam to bezmyślnie, włączyłam słuchawki i rzuciłam: „Idź się najeść Bet!”. Nie, nie. Włączyłam tryb radaru, chodząc raz przodem, raz tyłem, a czasem w obrotach, żeby na bieżąco skanować okolicę w poszukiwaniu wolnych elektronów, z którymi wejść w reakcję mógłby mój nadreaktywny pierwiastek. Oczywiście co jakiś czas go przywoływałam, ale widząc brak zagrożenia, po prostu pozwoliłam mu biegać.
Szczęśliwa, że wreszcie wyrwałam się z domu, podskakiwałam lekko, a Beethoven co jakiś czas sprawdzał czy przypadkiem mi nie odbiło.
Raz przyleciał do mnie, z jakiekolwiek powodu by to nie było, a ja robiąc klasyczny skan terenu, wykryłam w oddali kobietę rozmawiającą przez telefon. Nic dziwnego, powiecie. I tu pies pogrzebany.
Szła spokojnym, lekko kołyszącym krokiem. To wzbudziło moje podejrzenia, bo spacerują tak ludzie, którzy:
a) są z partnerem/partnerką i nigdzie im się nie spieszy,
b) przyczepieni zostali do wózka i małego naczelnego w środku,
c) w kieszeni mają smycz i błogą świadomość w głowie, że piesek się wybiega.
Opcja trzecia uruchomiła alarm, a wnętrze mojej czaszki wyglądało jak rozświetlone świątecznymi lampkami – tylko jakimś trafem padły wszystkie diody prócz czerwonych.
Wolny elektron w zasięgu wzroku
Z dyskoteką w głowie, przypięłam smycz do obroży na szyi Beethovena. Był nieco zdziwiony i kilka smakołyków nie uśpiło jego czujności. Jest równie spostrzegawczy, co ja, a nawet bardziej – dlatego też zaczął się rozglądać.
Wtedy na horyzoncie pojawił się on. Brązowy pies w typu spaniela, nieco większy od cockera.
Spojrzał na nas, ewidentnie nas zauważył. Ja stanęłam w miejscu, mimo że dzieliło nas ponad 50 metrów. Może nawet niecałe 100.
Pani niczym się nie przejęła, ale okazało się, że trasa zakodowana w jej głowie przewidywała zakręt, więc powoli zmieniła kurs i zniknęła za drzewami. Pies wahał się, ale widząc, że jego właścicielka obrała kurs odmienny od drogi prowadzącej do mnie i Beta, również skręcił.
Uratowani.
Kiedy upewniłam się, że nie pies się nie pojawia, odczekałam pół minuty i puściłam Beta wolno. Chyba udało nam się uniknąć nieprzyjemnej sytuacji, a kobieta najwyraźniej nie zdała sobie sprawy z tego, że nie jest o tej godzinie sama w parku. Eh, gdyby więcej ludzi traktowało siebie, jak pszczołę w ulu, może świat byłby piękniejszy.
Chociaż w sumie żal mi tych trutni.
Druga atrakcja
Najwyraźniej jedna na trzy minuty to za mało…
Dreptaliśmy sobie niespiesznie w kierunku trawnika, na którym zwykle trenujemy. Fragment dość duży, położony w oddali od głównych ścieżek – dzięki temu wiele osób tu nie zagląda. Nie ma tam też chodnika, więc większość ludzi spacerujących nie chcąc chodzić po trawie, kieruje się ku innej części parku.
Jednym słowem, idealne miejsce.
Pogrążona w myślach, jak to będzie wspaniale móc pobawić się z psem dyskami, szłam przed siebie. Po chwili stanęłam jak wryta zauważając, że straciłam z oczu Beta. Na szczęście załatwiał się tuż obok, więc wyciągnęłam torebkę z kieszeni i kucnęłam, żeby po nim posprzątać. Pochylając się zobaczyłam kątem oka rower i coś obok niego biegnącego. Jestem wyznawczynią zasady ograniczonego zaufania, więc błyskawicznie chwyciłam Beta za obrożę. I słusznie. Obiektem truchtającym obok człowieka na dwóch kółkach okazał się wyżeł weimarski.
Rowerowy towarzysz
To znienawidzona przez Beethovena rasa. Nie raz, nie dwa został przez takie psy obszczekany, oburkany a nawet ataki się zdarzały – też bym ich w takie sytuacji nie lubiła.
Z tego powodu mało subtelnie przerwałam Beethovenowi proces wypróżniania i szybko schowałam się z nim za kłodą. Najważniejsza zasada przy psie nielubiącym innych psów – kiedy tamten Cię nie widzi, nie podbiegnie i nie wejdzie w interakcję. Oczywiście wzrok nie jest wiodącym zmysłem u czworonożnych, ale na spacerze jest tyle bodźców, że zwykle ten sposób się sprawdza.
Siedząca przy powalonym drzewie, trzymająca zdezorientowanego Beta za obrożę jedną ręką, a drugą woreczek na psie nieczystości, obserowałam weimara. Biegł, niestety, w coraz to większej odległości od roweru. Smycz kołysała się spokojnie na kierownicy, a pies zwiedzał okolicę. Na szczęście czworonóg okazał się suką, więc prawdopodobieństwo, że zaatakuje Beta tylko dlatego, że jet samcem, zmalało.
Suczka nie robiła nic złego, po prostu odkrywała kolejne to krzaki, a ja modliłam się, żeby nie postanowiła przenieść obszaru eksploracji w naszym kierunku. Mężczyzna jadący na rowerze postanowił po chwili zagwizdać, więc psina posłusznie skierowała się ku niemu. Odczekałam, aż znikną z zasięgu wzroku i pozwoliłam Beethovenowi iść w krzaki. W końcu nieźle się zestresował tą sytuacją.
Moje nieufności i (nie)grzeczne pieski
Jakby zastanowić się przez moment, nie musiałam kamuflować się przed weimarką, bo okazała się dość nieszkodliwa. Niestety, nauczona doświadczeniem i atakami na Beta, których na palcach dwóch dłoni (a nawet i stóp) nie zliczę, nie ufam nieznanym psom. Tak jest bezpieczniej – dla mnie i psa.
Chciałabym żyć w miejscu, gdzie wolno biegają jedynie psy pod kontrolą swoich właścicieli lub całkowicie nieagresywne i odwoływalne. Niestety, tak nie jest. I znając ludzi, przez lata, wieki, milenia, nie będzie. Prędzej człowiek wyginie – smutna prawda.
Na szczęście Bet miał spokój przez kolejne minuty, więc dreptając między krzakami uspokoił się i wyciszył. Zdenerwowany, zestresowany czy przestraszony pies to niebezpieczny pies. W przypadku Beethovena – niebezpieczny dla otoczenia. Po prostu każdą okazję wykorzystałby na odreagowanie. Ludzie też tak robią i nie jestem pewna w przypadku którego gatunku, jest to niebezpieczniejsze.
Atrakcja numer jeden i pół
Albo atrakcja pierwsza – wersja 2.0?
Trening musiał okazać się naprawdę fenomenalny, bo na spotkaniu z weimarką się nie skończyło. A jak wiadomo, równowaga musi zostać zachowana, więc żeby zrekompensować moje zachwyty nad Beethovenem i dyskami, podrzucono mi jeszcze jeden psikus. Energii nie starczyło na coś nowego, więc po prostu zakrzywiono rzeczywistość i spotkaliśmy się raz jeszcze z czekoladowym spanielem.
Jak możecie sobie wyobrazić, zachwycona nie byłam.
Do naszego wyczekanego miejsca treningu zostało nam zaledwie kilkadziesiąt metrów. Było w zasięgu wzroku i wydawało mi się, że już nic nie może się wydarzyć. Mimo wszystko przywołałam Beethovena do siebie i zapięłam go na smycz. Czekał nas jeszcze jeden zakręt, a po wcześniejszych sytuacjach naprawdę nie chciałam ryzykować.
Jedna z lepszych decyzji tego dnia.
Wchodząc na chodnik rozejrzałam się i zobaczyłam czekoladowego spaniela niecałe sto metrów od nas, po prawej. Chciałam pójść w lewo, ale i tak innego rozwiązania nie było – skierowanie się w prawo oznaczało konfrontację z psem. Niestety, właścicielka tego też czworonoga wciąż rozmawiała przez telefon, nie zwracając uwagi na swojego podopiecznego. Nie wróżyło to zbyt dobrze.
Nieunikniona konfrontacja
Szybko skręciłam w lewo, a Beethoven posłusznie zrezygnował z obserwowania psa wpatrującego się w niego złowieszczo (nie wiedziałam, że tak potrafią, ale mina spaniela była jednoznaczna) i dreptał obok mojej nogi. Co chwilę oglądałam się za siebie, żeby ocenić nasze szanse na ucieczkę. Kiedy doszłam do kosza na śmieci, wyrzuciłam woreczek i zyskałam jedną wolną rękę. Spojrzałam w kierunku spaniela i zobaczyłam, że się czai. Przybrał pozycję niczym border przy owcach i niespiesznie skradał się w naszym kierunku. Kobieta wciąż nie wyglądała na zainteresowaną sytuacją.
Przyspieszyłam, starając się nie biec – wtedy spaniel mógłby po prostu wystrzelić w naszym kierunku. Niestety, nie udało mi się zapobiec nieuniknionemu. Kiedy delikatnie skręciłam w prawo, czający się wcześniej pies nagle postawił sierść na grzbiecie i ruszył do nas galopem.
Nie wiem jak Beethoven znalazł się tuż obok, lekko schowany za mną, a ja, trzymająca go lewą ręką za obrożę, stanęłam stabilnie. Mam wrażenie, że to już pamięć mięśni – po prostu czuję, jak się ustawić. Nieco pochylona złapałam kontakt wzrokowy z psem, który był zaledwie kilka metrów od nas. Spięty stanął bokiem, zadarł ogon i burcząc dość głośno przebierał łapami. Właścicielka wciąż nie wykazywała objawów zainteresowania. Z jej strony nie mogłam liczyć na jakąkolwiek pomoc.
Kiedy spaniel przesuwał się w naszym kierunku, krzyczałam i tupałam nogą. Po minucie takiego tańca pies odpuścił i pobiegł do właścicielki. Nie wiem co by się stało, gdyby Bet nie wytrzymał i wyskoczył z zębami. Obym się nigdy nie dowiedziała.
Na trening dotarłam. Cała, zdrowa niekoniecznie, bo serce biło mi tak, że bałam się, że opuści klatkę piersiową, która powinna trzymać je w ryzach. Dlatego też kawę piję dla smaku – samo życie wystarcza mi do podnoszenia ciśnienia.
Wstawka Świąteczna
Takich sytuacji miałam już wiele. Zawsze podnoszą ciśnienie, stresują i mnie, i psa. Sama kilka podobnych spowodowałam – czy to przez nieuwagę, czy niewiedzę. Zdarza się. Jesteśmy tylko ludźmi.
Ważne jest, by przeprosić, zareagować, ale i umieć ponieść konsekwencje.
Święta to taki czas, kiedy aż prosi się, żeby powietrze iskrzyło od miłości, dobroci i szczęścia. Tymczasem tak wiele z nas chowa w sobie urazę, bucha nienawiścią czy pogrąża się w smutku.
W ciągu kilku ostatnich dni, codziennie z moich ust padało: „Wesołych Świąt!”, „Miłego dnia!”, „Czy mogę jakoś pomóc?”, „Czy wszystko w porządku?”. Od uśmiechania się do przechodniów, przez zaoferowanie pomocy mężczyźnie, który ciężko opierał się o barierkę na ulicy, do zamienienia kilku słów ze starszą Panią z okolicy.
Małe gesty liczą się tak, jak i te duże. Ważne, żeby coś od siebie dawać.
Wiem, że czasem jedyne na co mamy siłę, to patrzenie we własne stopy. W głowie i na głowie jest już za dużo. Nie zawsze stać nas na to, żeby dać coś komuś innemu, jak dla nas samych nie starcza. Wierzę w to, że wtedy to ktoś do Ciebie podejdzie, uśmiechnie się, zapyta czy chociażby mrugnie przyjaźnie. Bo to się liczy.
„A true selfless act always sparks another.”
Jesper, bohater filmu „Klaus”
W Święta przełamujmy się, żeby robić dobre rzeczy. Dzięki temu łatwiej nam będzie robić to na co dzień. Prawda?