Każdy wcześniej lub później trafia na swoje zainteresowanie, hobby. Na początku podchodzimy do tego z wielkim zapałem, bawimy się przy tym świetnie. Kiedy dochodzą do tego pierwsze poprzeczki, wymagania i ambicje, sprawa przeradza się w bardziej skomplikowaną.
Pytanie, czy kosztem swoich wyobrażeń nie poświęcamy przyjemności, którą moglibyśmy z tego mieć?

Jest mi dobrze. Tu i teraz.
Wprowadzę Was w klimat. Siedzę w dwupiętrowym, drewnianym domu, za oknem widzę psa wąchającego krzaki. Szumią brzozy opatulające majestatyczny dąb obok. Tuż przy prawym łokciu stoi kubek z gorącą miętą, która jeszcze nie nadaje się do picia, ale już kusi swoim zapachem. O brzegi kubka oparłam łyżeczkę, mimo że wiedziałam że będzie od tego gorąca. Cała okryta jestem kocem, bo wysoka wilgotność powietrza wynikająca z wielu deszczy i burz tworzy chłodną atmosferę.
W takich momentach łatwo o egzystencjalne pytania, rozważania swoich postępowań czy porządkowanie myśli. Co prawda co chwilę słyszę radosne pokrzykiwanie mojej małej siostry i wtórującą jej mamę, która dzielnie wciela się w jej sposób postrzegania świata, ale nadal czuć taką wszechobecną… Sielankę.
Analizowanie to jeden z moich ulubionych sposobów na radzenie sobie z różnymi sytuacjami. Niestety czasem wpędza mnie w wieczne zastanawianie się i przeżywanie sytuacji na nowo.
Tak też stało się w przypadku treningów.

Jak to się stało, że trenowanie z psem przestało mnie uszczęśliwiać
W niejednym wpisie wspominałam, że okres grudzień – luty dał mi więcej smutków, zmartwień i lęku niż szczęścia. W tym temacie też tak było.
Ale same początki mają swoje korzenie dużo wcześniej, kiedy Bet był małym podrostkiem…
Szczeniak zwany Beethovenem
Było to już po pierwszej lekcji dogfrisbee z Pająkiem, na której rzucałyśmy mu floatery, czyli dyski praktycznie do pyska (proszę nie robić mi tu wyrzutów ze względu na wiek psa, od początku ładnie kontrolował swoje cztery odnóża). Nigdy nie wpadłam na to, że można się z psem bawić dyskiem, o nauce aportowania nie słyszałam, a przynajmniej moje czyny na to jasno wskazywały.
Z tym też wiąże się problem puszczania dysków, z którym zmagam się do dziś, bo ja na niego krzyczałam i karałam go za to, że dyski puszczał a nie je przynosił. Chłopak tak to sobie w głowie przez to uwarunkował, że teraz wraca ze zdwojoną siłą.
Uff, lżej mi. Przyznałam się do tego publicznie.
Ale no dobrze, to nie było wszystko. Ja, ambitna trzynastolatka, chciałam wszystko tu i teraz. Presja była moją ulubioną bronią, po którą sięgałam nieustannie i bez skrupułów. Wynikało to z jakichś moich wyobrażeń, oczekiwań względem siebie, więc i psa. Coś strasznie dziwnego, do czego nie chcę wracać.
Wróciłam. Niestety.
I to niedawno.
Trzyletni Bet – powtórka z rozrywki
Pisałam o tym po części w tekście dotyczących moich emocji i braku umiejętności radzenia sobie z nimi (o tutaj), bo mowa o okresie grudzień-luty. W sierpniu udało nam się pokonać barierę puszczania na odległość i w ten sposób mój umysł już marzył o freestyle’u, zawodach i pogalopował w siną dal. Za umysłem pobiegły wymagania i oczekiwania, przecież nie mogły go opuścić na krok. No i się zaczęło.
Nie było aż takiej tyranii jak przy szczeniaku, ale z treningu na trening coraz mniej miałam z tego przyjemności, a więcej stresu i niezadowolenia. W lutym otrząsnęłam się i znowu zaczęło między nami grać, ale chwilę później okazało się, że Bet się zablokował. Ponownie.
Zaczęłam drążyć i krążyć wokół tematu, szukając rozwiązań i przyczyn. Próbowałam ograniczyć swoje reakcje i emocje do zera albo wzmocnić nagrody i wsparcie aż do przesady. Od sasa do lasa.
Nic konkretnego nie dawało widocznych rezultatów, nie wiedziałam którą drogę wybrać.
Aż wystartowałam na zawodach Dog Games Spring.

Olśnienie na polu startowym
Zapisałam się na przyjemne, niezobowiązujące i dość łatwe dla mnie konkurencje, więc gdy czekałam na swoją kolej, towarzyszyła mi ekscytacja startem, ale brak było takiego negatywnego w skutkach stresu.
Usłyszałam: „Zapraszamy na start Zosię i Beethovena”. Podeszłam te kilkanaście metrów, odpięłam smycz, zdjęłam kurtkę rzucając ją na ziemię i prostując się chwyciłam mocniej dysk. Spojrzałam w oczy Beta i zobaczyłam gotowość.
Stanęłam przed linią, ustawiłam się i wzięłam głęboki wdech. Świat się nagle zatrzymał.
Rozejrzałam się i zobaczyłam znajome twarze. Spojrzałam przed siebie, na pole, gdzie za chwilę znajdzie się dysk i poczułam wszechogarniającą mnie spokojną radość. Nie euforię, tylko uczucie bycia na swoim miejscu.
Pamiętam, że schodząc z pola byłam najbardziej zadowoloną osobą na ziemi. A nawet jeśli nie, to i tak mnie to nie interesowało. Liczyło się tylko tu i teraz.
Tego dnia napisałam do swojej najlepszej przyjaciółki, że wreszcie się udało. Mantrę: „Liczy się dobra zabawa, a nie wynik” powtarzałam sobie od zawsze, ale dopiero w trzecim sezonie startowym zdołałam wprowadzić ją w życie.
Gdy próbowałam dojść do tego, jak to się stało, nie udało mi się jednoznacznie określić przyczyny. Wierzyłam w swoje umiejętności, nie musiałam nikomu (w tym sobie) niczego udowadniać i czułam się dobrze na polu, ale z pewnością znalazłoby się jeszcze wiele innych czynników. Najważniejsze, że się udało.
Jak to ma się do dnia dzisiejszego?
W międzyczasie były jeszcze jedne zawody i wiele treningów. Nie da się ot tak zmienić swojego podejścia, ale robię duże postępy, a gdy czuję, że w mojej głowie budzi się presja, kończę i kładę się na trawie. Potrafi oczyścić głowę w zaskakującym tempie.
Przede wszystkim porzuciłam cel jakim są jakiekolwiek zawody. Rzeczywiście, wciąż chciałabym w nich kiedyś wystartować z własnym freestylem, ale to może poczekać. Na razie czas na pielęgnację relacji i takich podstaw, jak wspólna dobra zabawa na treningu.
Nie zamierzam się spieszyć.

Paradoksalnie, duży udział w moim podejściu miały książki. Wracając do regularnego czytania (jedna/dwie książki na dwa dni) poczułam, jak bardzo mi tego brakowało. Teraz nie muszę na siłę chodzić na treningi, żeby poczuć się lepiej, mogę sięgnąć po książkę.
Rozmawiałam ostatnio z zawodniczką dogfrisbee, która wkręciła się w sport drużynowy jakim jest ultimate. Opowiadała mi, że dzięki temu nie ma już takiego parcia na trenowanie z psem, nie potrzebuje na nich dawać upustu swoim emocjom. Może się skoncentrować na tym, żeby się dobrze bawić i mieć z tego jak najwięcej radości.
Na własnej skórze sprawdziłam, że to działa. Udział w tym miały rzeczywiście książki, ale też wszystkie tematy dookoła blogowania i nasze życie codzienne. Chcę się teraz skupić na wyprostowaniu kilku problemów, z którymi się zmagamy na co dzień, a sport poczeka.
I wypraszam sobie, ale dystans to dystans. Im dalej rzucam, tym lepiej się przy tym bawię i wiem, że freestyle może poczekać.
Mam czas.
6 komentarzy do “„Trenowanie to przyjemność” – jak jest naprawdę?”
Możliwość komentowania została wyłączona.
Teraz przeżywam właśnie taki okres. Nie wiem nawet jak mam karać psa – ostatecznie kończy się na tym, że wymarzonego smakołyka nie dostaje. Krzyk, frustracja – zauważyłam, że Pepin to widzi i wie, że jak się tak okropnie zachowuje to ma mi dowalić jeszcze bardziej, cobym się w końcu otrząsnęła. I to działa… cud ten piesek!
Chyba muszę spróbować zaplanować sobie trening od A do Z i wyznaczyć sobie jakąś nagrodę – może to nas ogarnie? Nas – raczej mnie.
Aktualnie więcej spacerujemy niż robimy – ale to nawet lepiej, że nie psuje tego co dokonałyśmy. Bo zawsze nadejdzie pora (nie, nie na lody „Koral” :D), kiedy się odważymy.
Nie ma sensu bezpośrednio karać psa. Raczej stawiać mniejsze przeszkody i sowicie nagradzać. Jeśli coś uparcie nie wychodzi, to przerwać, zrobić coś ultra łatwego (u nas to obroty) i zwolnić. Frustracja nie pomaga 😉
My również mamy problemy. Zresztą, jak każdy! Ja przykładowo irytuję się, że…na spacerach się nie skupia, nie jest zmotywowana i ma mnie w poważaniu. Że mogę ją wołać, cmokać, gwizdać, a ona ledwo na mnie zerknie, o ile nawet to raczy zrobić. Co za tym idzie, na przywołanie nie ma szans. Stój, noga, noż pies wykonuje przepięknie, ale już komendę do mnie, jakbym mówiła do powietrza! Chciałabym być jej przewodnikiem, żeby na mnie patrzyła, słuchała, a krzaczki zostawiła na drugi plan. Kurka, widzicie? My mamy problem z prostym spacerkiem!
Ważne, żeby umieć dostrzegać też postępy 🙂 Przywołanie to jedna z trudniejszych sytuacji dla psa, bo musi zrezygnować z czegoś, co go zainteresuje na rzecz swojego właściciela. Dużo nagród, linka dla bezpieczeństwa i zasuwacie! <3
A nie pomyślałaś, że np z Betem nie dojdziesz do freestyle’u? Nie to żebym Ci źle życzyła, ale czasem jest tak, że nie z każdym psem jesteśmy w stanie zrobić wszystko co chcemy. Mogę Ci to powiedzieć na swoim przykładzie. Pewne psy są stawiane na naszej drodze po to byśmy sami coś przepracowali i wyciągnęli z tego wnioski. Nie zawsze jest to spełnienie naszych marzeń. Ale uczymy się i rozwijamy, to czasem jest ważniejsze niż marzenia. Bo jakby nie patrzeć bez tego nie zrealizujemy marzeń, nie pokonamy tej „drogi” do celu, nie przewrócimy się 10 razy. Fantastycznie jest spełniać marzenia, ale gdy są podane na tacy to tracą swój blask.
Rozważałam wszystkie za i przeciw. Doszłam do wniosku, że na razie szlifuję dystans, który cieszy i mnie, i Beta. Ale nie zrezygnuję całkowicie z freestyle’u, najwyżej zrobię go tylko i wyłącznie pod umiejętności Beethovena, ale sama zabawa dyskiem w ten sposób za bardzo go jara, żeby z tego całkowicie rezygnować 🙂
Nie spieszy mi się, więc daję na razie spokój. Będę to sobie dłubać podwórkowo, powoli. Wszystko w swoim czasie 😉
Nie wydaje mi się, żeby Bet zupełnie nie był zdolny do freestyle’u. Nie nastawiam się, bo nie jest to pies do freestyle’u stworzony, ale nie ma co się skreślać! 😀