Żegnaj Profesorze

Minęły prawie dwa miesiące i nie umiałam się zebrać, żeby coś opublikować. Żeby działać w mediach społecznościowych, wrzucić zdjęcie zachodzącego słońca, pokazać piękne widoki, które dane było mi zobaczyć. Jutro są moje urodziny. Nie chcę trzymać tego dłużej.
To nie jest pierwsze ani ostatnie pożegnanie, ale liczę, że jest to element układanki, który sprawi, że supeł schowany gdzieś między czwartym a piątym żebrem, wciśnięty między płuca, wreszcie puści. Wiele osób napisało piękne słowa, dzieliło się swoimi wspomnieniami, a ja prócz zabrania głosu na pogrzebie, nie byłam w stanie powiedzieć czegokolwiek publicznie. Dzisiaj to robię. Dla siebie, dla Pana i dla tych wszystkich, którzy Pana znali.

Nie będę opisywać swojego poranka dwudziestego czerwca tego roku. Gdy robiąc sobie kanapkę, jednym okiem zerknęłam na post opublikowany na grupie dla obecnych i dawnych uczniów Kochanowskiego. Nie będę rozwodzić się nad odrealnieniem, które towarzyszyło mi przez kolejne minuty tylko po to, żeby przemienić się w histeryczny płacz. Każdy kiedyś stracił kogoś dla siebie bliskiego lub straci i przejdzie przez podobny poranek, popołudnie lub wieczór. Życzę, żeby otrzymał wtedy takie wsparcie, na jakie mogłam liczyć ja. Bezwarunkowe, kojące i na wyciągnięcie ręki.

Opowiem o środzie, o dwudziestym ósmym czerwca. O sali pogrzebowej, która przewidywana była na sporą liczbę osób, a w której się nie pomieściliśmy. O ceremonii tak nietypowej, świadczącej o tragedii tego wydarzenia, ale i Pańskiego znaczenia – w końcu spokojnie połowę z obecnych stanowili Pańscy dawni uczniowie, praktycznie młodzież. Pamiętam te rozedrgane głosy, gdy garść osób odważyło się podnieść mikrofon i powiedzieć kilka słów. Te łzy w oczach znanych mi ludzi, których tyle razy mijałam na korytarzach Kochanowskiego.
Pamiętam swój blady uśmiech do kolegów i koleżanek z klasy, swoje słowa, że cieszę się, że się widzimy, ale tak bardzo chciałabym, żeby były to inne okoliczności. Pamiętam tą hardość w spojrzeniach, gdy zostałam poproszona o złożenie kwiatów także od nich, gdy w piątek stawię się w Zielonej Górze. Nie mogłabym odmówić. Byłam im to winna – to poczucie, że choć nie mogą się tam stawić, ktoś będzie ich reprezentował.

Chętnie podzielę się tymi pięknymi akcentami towarzyszącymi środowej ceremonii. Rozmowy w samochodzie, najpierw omijające skrzętnie Pana i Kochanowskiego, a po jakimś czasie powoli wplatające pojedyncze wspomnienia. Dzielenie się chusteczkami z mniej lub bardziej znanymi nam osobami, gdy ktoś obok potrzebował ich bardziej niż my. Po zakończonym spotkaniu ocieranie łez rękawem i te nieśmiałe uśmiechy, kiedy próbowało się przywołać ciepłe wspomnienia – a przecież praktycznie wszystkie związane z Panem są właśnie ciepłe. Bo był Pan niezwykle ciepłym człowiekiem.

Pański pogrzeb…. Myślę, że byłby Pan z niego dumny. Z uczniów, którzy przyjechali z całej Polski (a czasem i Europy) do Zielonej Góry, miasta gdzieś na krańcu wszystkiego. Z Pańskiej rodziny, tak serdecznej i dogłębnie poruszającej w sposobie, w który wspierali się nawzajem. Zamówił Pan sobie pogodę idealną. Wszystkim udało się dotrzeć suchym do kaplicy, ale gdy przyszedł czas na ostatni spacer, ten w kierunku drzewa, pod którym miał Pan zostać na dłużej, zaczęło lać. Krople deszczu spływały po parasolach, ale i niechronionych niczym głowach, mieszając się na twarzy ze słonymi łzami, nadając im słodkiego posmaku.

Tak jak na środowej ceremonii trzymałam się całkiem dobrze, tak stojąc ramię w ramię z moją przyjaciółką i patrząc na grób, zaczęłam pękać. Nie były to pojedyncze, romantyczne łzy przystające pięknym aktorkom pogrążonym w teatralnym smutku. To był „Ugly cry”, jak to mają w zwyczaju nazywać. Brzydki, a tak potrzebny.
Chcę wierzyć, że słyszał Pan te przemówienia na Pańskim pogrzebie. Te historie o cukrze pudrze w pudełku, te uśmiechy walczące z dławiącym szlochem, te zachwyty, te podziękowania, te niesamowicie bolesne wspomnienia. Te śmiechy, gdy jedna osoba opowiadała o sytuacji, którą znaliśmy wszyscy. Te wyrywające się z piersi spazmy płaczu, gdy docierało, że więcej się z Panem nie pośmiejemy.
Nie zdołałam zapamiętać wszystkiego. Ani z tamtego piątku, ani z naszych rozmów. Z rozmów z Panem. Chciałabym. Może będę sobie przypominać stopniowo, w tych momentach, kiedy będzie to potrzebne. Chcę w to wierzyć.

Też wyszłam przed grób, żeby powiedzieć kilka słów. Trochę się bałam, ale podskórnie czułam, że będzie mi lepiej. Opowiadałam o tym, że dane było mi spędzić z Panem trochę czasu w kwietniu, kiedy to przyszłam do Kochanowskiego na praktyki, szkoląc się na nauczycielkę. Śmiałam się, że w teorii może powinnam była pojawić się na większej liczbie lekcji biologii, ale nie byłam w stanie odmówić Pana lekcjom. Były takie dni, gdy spędzałam z Panem trzy godziny z rzędu – a Pan zawsze mnie do tego zachęcał. Przyszłam do Kochanowskiego uczyć się, jak uczyć innych. A Pan był w tym najlepszy. Dlaczego więc miałabym nie obserwować Pana w pracy? Wtedy było mi trochę głupio, że przyszła biolożka tak patrzy na anglistę. Teraz? Jestem tak cholernie dumna i szczęśliwa z każdej jednej minuty, którą mogłam spędzić z Panem.
Niby moim zadaniem była obserwacja, ale nie byłby Pan sobą, gdyby robił Pan wszystko zgodnie z instrukcją. Dlatego wpuszczając kolejną klasę do sali wziął Pan dwa kubki i oznajmił „I’ll get some tea for us, start the lesson”. Zacznij lekcję. Angielskiego. Wspominałam, że szkolę się na biolożkę? Ale Pan nigdy we mnie nie wątpił. Mrugnął Pan do mnie, powiedział od jakiego ćwiczenia zacząć lekcję i poszedł w kierunku pokoju nauczycielskiego. Pan nigdy nie wątpił w żadnego swojego ucznia.

Ostatni raz widziałam Pana w dniu zakończenia roku klas maturalnych. Minął mnie Pan w biegu – kończyłam swoje praktyki w Kochanowskim, a Pan spieszył się, żeby dopilnować przygotowań. Uśmiechnął się do mnie Pan i nawiązując do rozważanej przeze mnie kariery nauczycielki, powiedział: „See you on the corridors”. Trzymam Pana za słowo, że gdy wejdę na korytarz po raz pierwszy jako nauczycielka, będzie Pan tam ze mną. Musi Pan tam być. Boję się, że bez Pana nie dam rady.

Strasznie jest to trudne. Mieszanina tęsknoty, bólu i ogromnej wdzięczności. Znalazłam w licealnym nauczycielu autorytet, mentora, później przyjaciela. Zawsze mogłam na Pana liczyć, od pierwszych dni naszej znajomości, do ostatniej wymienionej wiadomości pierwszego maja dwa tysiące dwudziestego trzeciego roku. Wysłałam Panu zdjęcie dworca w Suchej Beskidzkiej – od czasu wyjazdu integracyjnego, ta miejscowość zawsze będzie kojarzyć mi się z Panem. Była to taka nasza tradycja. Zawsze wysyłałam Panu zdjęcie, a Pan odpisywał serduszkiem lub życzeniem dobrego pobytu.

Dopiero teraz, gdy nie mogę dostać od Pana odpowiedzi, zauważam jak wiele rzeczy momentalnie kojarzy mi się z Panem. Pierwsze dni były jednymi z najtrudniejszych w moim życiu. Nie umiałam Pana unikać. Niewielu rzeczy w ciągu ostatnich pięciu lat mojego życia nie można powiązać z Panem. Był Pan w każdym temacie, w każdym widoku. W głupim wiązaniu sznurówek (pamiętny Ted Talk i późniejszy esej), czytanych przeze mnie książkach czy jeżdżeniu na gravelu.

Dużo rozmawialiśmy, ale tak wiele chciałabym Panu opowiedzieć. Czasem to robię – po angielsku rzecz jasna, bo nigdy nie rozmawialiśmy w innym języku. Do tego stopnia, że w śniadaniowni kelnerka odruchowo odezwała się do nas po angielsku i musieliśmy wyprowadzić ją z błędu, że poradzimy sobie z menu po polsku. Chciałabym powiedzieć, że rozmawiam z Panem, ale raczej rozmawiam do Pana. Brakuje mi tych uniesionych z rozbawienia brwi, zawsze bezbłędnie dobranych słów, szerokiego uśmiechu i mniej lub bardziej śmiesznych żartów.

Brakuje mi Pana wsparcia. Powiedzenia, że nie muszę być silna i że jestem dzielna taka jaka jestem. Tego, że będzie dobrze. Że dam radę. Bezwarunkowej akceptacji wszystkich moich szalonych pomysłów. Tych kluczowych pięciu słów, które tak często od Pana słyszałam „I’m proud of you”.
Tak strasznie tęsknię. Skończyłam co dopiero drugi sezon Good Omens, serialu na podstawie książki, którą kazał nam Pan przeczytać. Książki, którą tak bardzo uwielbiam. Długo odwlekałam obejrzenie pierwszego sezonu i nie zdążyłam z Panem o nim porozmawiać. Nie zdążyłam się pochwalić tematyką swojej pracy licencjackiej. Nie zdążyłam wybrać się z Panem na przejażdżkę rowerową, którą planowaliśmy.

Ale minęły już prawie dwa miesiące.
Potrafię wspominać Pana z uśmiechem, opowiadać o rzeczach, które mi Pan pokazał. Rozmawiać o Panu w czasie przeszłym. Nie musieć powstrzymywać łez – coraz częściej zastępuje je śmiech.

Dziękuję Panu, że był Pan w moim życiu. Że był Pan w życiu tak wielu uczniów tym jednym (czasem jedynym) życzliwym dorosłym. Że zarażał nas Pan swoją energią, zaszczepiał w nas uważność i krytyczne myślenie. Zmuszał do znajdowania wad i zalet każdej sytuacji. Cieszę się, że podziękowaliśmy Panu w należyty sposób, gdy kończyliśmy liceum. Przynajmniej wiem, że doskonale zdawał Pan sobie sprawę z tego, jak wiele dla nas Pan znaczył.

Pozostaje teraz żyć tak, żeby był Pan ze mnie dumny. Docenić to, co od Pana dostałam, przetworzyć i podać dalej. Dzielić się z innymi tą niesamowitą energią tak, jak dzielił się Pan nią z nami.

Do zobaczenia Panie Profesorze. Bo nie zgadzam się na to, żebyśmy się więcej mieli nie zobaczyć.
See you on the corridors, Professor.

Żegnaj Profesorze
Przewiń na górę