Zawsze mówiłam, że nie jestem w stanie ścierpieć pisku Beethovena. Włosy stają mi dęba, w mózgu uwalnia się groźna dawka kortyzolu, a cokolwiek właśnie robiłam, przestaje mieć znaczenie. Jednym słowem – doprowadza mnie to do szewskiej pasji.
Ale przyszło zamknięcie, rozwaliła się rutyna, byłam zawsze w domu. Beethoven dość szybko zorientował się, że może mi komunikować wszystko piskiem, bo zawsze zareaguję. I piszczenie stało się moim koszmarem.
Zastosuję tutaj wstęp, jakim zawsze raczy swoich czytelników Weronika z bloga VukVuk. Dzielę się swoimi doświadczeniami i obserwacjami, które dotyczą jednego psa – Beethovena. Piszczenie może być objawem tysięcy rzeczy, od pobudliwości, przez ból, do zwrócenia na siebie uwagi. Dlatego są to tylko moje przemyślenia i nie warto dosłownie przenosić na swojego psa. Tyle.
Skąd się piszczenie u Beta wzięło
Beethoven jest generalnie psem dość cichym. Szczeka dość rzadko i zwykle wtedy, kiedy się przestraszy. Sytuacje, w których widziałam go wyjącego mogę policzyć na palcach jednej dłoni.
Natomiast uwielbia wręcz piszczenie. Zwykle ciche, przerywane, wręcz na skraju słyszalności. Niczym gradient kolorów, co dziesięć sekund zwiększa głośność swoich dźwięków, aż dochodzi do normalnego pisku. Oczywiście towarzyszy temu zanik uszu i wytrzeszcz skierowany na mnie, o ile może być on skierowany.
Możecie sobie więc wyobrażać, że ta symfonia dźwięków wywołuje u mnie spazmy, drgawki i momentalne wpienienie całej Zośki. Nie chcecie mnie widzieć w tym stanie, uwierzcie.
Dotychczas piszczenie dotyczyło zabawki (lub chrupka) pod łóżkiem, której olaboga wyjąć nie można, a teraz jest tak bardzo potrzebna przecież. Względnie chodziło o opróżnienie jelit i pęcherza w środku nocy, kiedy brzuch nie chciał funkcjonować tak, jak powinien. Każdemu się zdarza żołądkowa niedyspozycja, nie mam o to żalu. Chociaż nie zliczę ile razy chciałam udać, że problemu nie ma i miotałam poduszkami po pokoju.
Przyszło to zamknięcie, izolacja, lockdown, nazywajcie jak chcecie, wiemy o co chodzi. I kiedy przyszło, okazało się, że piszczenie to świetny sposób na uzyskanie UWAGI. Trzeba mnie było wtedy odstrzelić.
Piszczenie lekarstwem na wszystko
Tak było. Naprawdę.
Pies słyszał Małego Człowieka bawiącego się za drzwiami – pisk.
Miałam lekcje, więc siedziałam przy laptopie dłużej niż godzinę – pisk.
Wrócił ze spaceru, ale w sumie nie załatwił wszystkich potrzeb – pisk.
A jeśli reagowałam, uspakajałam, ignorowałam, wychodziłam na podwórko, wciąż piszczał.
Generalnie cyrk na kółkach. Dostawałam szału, kiedy chciałam się skupić na zajęciach, a on leżał i popiskiwał. Jeszcze był to okres, kiedy sama z nim z domu wyjść nie mogłam (dziękuję za to ograniczenie, dobrze że już go nie ma), więc byłam skazana na określone godziny, a czas pomiędzy trzeba było jakoś przetrwać.
Szukałam różnych sposobów, ale nic nie działało. Po gryzakach wciąż potrafił być nakręcony, więc miałam go z głowy tylko na tyle, ile trwało pochłanianie. Nic więcej.
A wtedy przyszło przeczekanie.
Przeczekanie piszczenia
Przedstawmy hipotetyczną sytuację.
Siedzę przy biurku, robię zadania z matematyki. Dostawałam ich tysiąc pięćset od nauczycielki, w trosce o moją przyszłość i edukację oczywiście, więc sytuacja jest bardzo prawdopodobna. Spędzałam przy tych cudeńkach kilka godzin dziennie. Po co było mi to rozszerzenie właściwie?
Pies budzi się po drzemce, wstaje i kładzie się w innym miejscu. Przysypia. Wtedy w salonie coś się dzieje, Mały Człowiek się śmieje, słychać głosy. Bet podnosi ucho i nasłuchuje. Mały Człowiek zaczyna biegać, więc Bet zrywa się i leci sprawdzić, co tym razem się dzieje. Spoiler – Mały Człowiek po prostu biegał. Ale trzeba było sprawdzić.
Po kilku minutach Beethoven wraca do mojego pokoju, wielce dumny, że sprawdził, ale podekscytowany, że coś się przemieszcza po mieszkaniu, a nie leży. Przykro mi geniuszu, to coś przestało tylko leżeć jakiś rok temu.
Przychodzi do mnie, trąca nosem dłoń i zamiata ogonem. Aplikuję dawkę głaskania na pysku, po czym wracam do zadań. One nigdy się się kończą, gwarantuję.
Beethoven próbuje wymusić jeszcze trochę miłości, po czym poddaje się i kładzie. Oczywiście tak, żeby mnie doskonale widzieć. Staram się zająć zadaniami, ale nasłuchuję. Oddech ma dość płytki i obawiam sie tego, co może za chwilę nadejść.
*Pisk*
No i przyszło. Wytężam słuch, żeby sprawdzić, czy to już koniec.
*Pisk*
W moich snach chyba.
Sięgam po słuchawki nauszne, włączam muzykę dość głośno i próbuję skupić się na zadaniach. Wierzę w to, że zadziała.
Kilka chwil później zsuwam delikatnie słuchawki, próbując wyłapać psie dźwięki.
*Pisk*
Aha, czyli jeszcze nie odpuścił. Zerkam na niego ostrożnie – położył pysk na ziemi, więc jest poprawa. Powinien niedługo zasnąć.
Naciągam słuchawki na głowę i zajmuję się kolejnym zadaniem. W końcu same się nie zrobią.
Kiedy minutę czy dwie później zerkam na Beta, śpi.
Udało się przeczekać.
O co chodzi z tym przeczekaniem?
Beethoven ekscytuje się różnymi rzeczami. Nie wierzcie, kiedy ktoś poleca border collie jako idealnego psa do dzieci – jest wrażliwy, emocjonuje się, przejmuje, reaguje. Taka rasa.
Z tego też powodu, kiedy coś go zaniepokoi, próbuje zwrócić na siebie moją uwagę, żebym COŚ z tym zrobiła. Nie chodzi o spacer, nie chodzi o zabawę, potrzeby fizjologiczne czy głód. Jest jakiś bodziec, który wbił psa na poziom czuwania czy też wysokich emocji i nie umie sam z tego zejść.
Ignorowanie psa nie zawsze jest dobrym rozwiązaniem. Uczę się rozpoznawać trudne dla Beta bodźce, potem ograniczać je lub zapewniać mu miejsce, gdzie może się wyciszyć. Stopniuję te bodźce na ile umiem, pokazuję, że można być wobec nich obojętnym. Bo jeśli coś pogarsza sprawę, to moje przejmowanie się i zaaferowanie. Wtedy pies będzie dryfował w swoim pobudzeniu i nikt nie wie, kiedy do mnie wróci.
Kiedy bodźce nie są wielkie, lub w ogóle ich nie ma, przychodzi przeczekanie. Wkładam wiele wysiłku w to, żeby być jak spokojna skała. Oferuję ciszę w pokoju, wygodne miejsce do leżenia i jak najmniej emocji z mojej strony.
Przeczekanie dało mi to, że Beethoven potrafi teraz spać, kiedy Mały Człowiek normalnie urzęduje i funkcjonuje. Oczywiście, wciąż są sytuacje, które przerastają Beta, a moja frustracja z dnia na dzień nie wylądowała w pudełku. Wciąż czasem bawię się z nim w takich sytuacjach, żeby mógł się na czymś wyładować. Dostaje gryzaki, żeby na chwilę odwrócić uwagę.
Ale czuję, że jestem spokojniejsza. Bo umiem na chwilę okiełznać swoje emocje i poczekać. A wtedy wszystko mija.
W pierwszych dniach czy tygodniach zamknięcia potrafiłam siedzieć w kuchni na podłodze załamana tym, że pies nie daje mi spokoju. Mówiłam o tym, że chciałabym mieć zwykłego, normalnego psa. Nieraz gryzłam się z domownikami o kwestie psa, biorąc na siebie wszystkie jego niedociągnięcia. Nie tędy droga.
Bet wciąż jest nieidealny, podobnie ja, ale przynajmniej mam nieco więcej cierpliwości i spokoju. A z takim podejściem można znacznie więcej.