Ja rozumiem, że mamy teraz teoretycznie trochę więcej czasu. Ale niekoniecznie chciałam robić przemeblowanie na życzenie Beta.
O pierwszej w nocy.
Cicha, spokojna noc
Schemat był dość standardowy. Przewracałam się z boku na bok, pogrążona w błogim śnie. Bet pewnie się przeciągnął, wstał i podszedł do mnie. Zauważył, że śpię wciąż, więc położył się i wydał z siebie dźwięk na pograniczu słyszalności.
Hehe, chciałabyś
Skubany doskonale wie, co na mnie działa. Krzyk mnie może nie obudzić, ale takie subtelne świństwa jak najbardziej.
Weszłam pewnie wtedy w płytką fazę snu, jeszcze nie do końca obudzona. Z resztą, kto dałby się w pełni obudzić o tej godzinie? Nawet podczas wart obozowych w harcerstwie wiedziałyśmy dobrze, że najgorsza jest 2 i 3 z kolei. Zdążysz już głęboko zasnąć, ale nie wyśpisz się, zanim Cię obudzą. Najgorzej.
No i tak w tym półśnie pogrążona leżałam nieświadoma na łóżku, a Bet przygotowywał się do frontalnego ataku. Wziął głęboki wdech i zaczął wypuszczać powietrze.
Najpierw spokojnie, później na granicy słyszalności aż osiągnął dźwięk cichutkiego pisku.
Po tej symfonii byłam gotowa do wymarszu. Mogliby mnie postawić na środku podobozu, a ja łaziłabym pomiędzy namiotami całą noc. Jeśli ktoś chciałby zadać jakże wymyślne pytanie („A nie mogłaś po prostu zakryć głowy poduszką i pójść spać?”), niech się powstrzyma. Uwierzcie, nie da się.* To się przebije przez wszystkie warstwy.
Obróciłam głowę tak, żeby linia mojego wzroku natrafiła na oczy Beethovena. Gdyby spojrzenie mogło zabić, byłby martwy. Ale biorąc pod uwagę kartotekę jego występków, byłby martwy już w pierwszym tygodniu bycia u mnie.
Nie czas na wyciąganie brudów przeszłości, mamy ich wystarczająco w teraźniejszości.
Leżał przy łóżku, popiskując w najgorszym możliwym rytmie. Na tyle rzadko, że już miałam nadzieję, że to koniec, a na tyle często, że nie zdążałam z zaśnięciem. Horror, tragedia i tortury.
Dlatego też zmusiłam się do przezwyciężenia grawitacji i usiadłam na łóżku, z głową opadającą na jedno ramie – nie moja wina, że jest tak nieproporcjonalnie ciężka.
*Niedawno zauważyłam zmianę w tej kwestii – kiedy wystarczająco mocno przycisnę poduszkę do twarzy, przestaję słyszeć. Przestaję też widzieć i oddychać, ale kto by się martwił o takie rzeczy, przecież do spania są zupełnie niepotrzebne.
Akt I – trzeba zejść z łóżka
Kiedy udało mi się zmusić oczy do współpracy, wyostrzyłam obraz i zobaczyłam psa stojącego niedaleko mnie. Co dziwne, nie wskazywał drzwi, a spodziewałam się, że po prostu się opił czy przejadł (kwarantanna tuczy niestety, a dokładniej miękka Pańcia) i będzie chciał opróżnić kiszki czy też pęcherz. Najwyraźniej, nie tym razem.
Podrapałam się w myśli po głowie, bo nie miałam wystarczająco dużo samozaparcia, żeby zrobić to w rzeczywistości. Spojrzałam z pogardą na czarno-białego świra przed sobą, zastanawiając się, co tak ważnego się wydarzyło, żeby wyciągać mnie z łóżka.
Z pewnymi trudnościami uruchomiłam trybiki w mózgu i zaczęłam łączyć fakty. Bet wpatrywał się w łóżko, a na nie wejść mógł bez problemu. Nie kulał, nie lizał łapy. Tylko trącił nią łóżko, raz jeszcze, jakby mnie ponaglał.
Ach, eureka! Coś jest pod łóżkiem!
Zeszłam, a raczej zsunęłam się z łóżka, sięgnęłam po telefon i z włączoną w nim latarką położyłam się na podłodze. Ku niezadowoleniu Beethovena, który to uwielbia chować się pod śpiącą mną, przerwa przy podłodze ma zaledwie 3 centymetry, więc musiałam przybrać kształt placka. Kiedy wpatrywałam się w tonę kłaków, kurzu i pojedynczych śmieci, zlokalizowałam obiekt pożądania.
Mój Święty Hrabia Niejadek piszczał do jednej granulki karmy.
Akt II – tragedia zagubionej karmy
Niektórzy nazywają je krokiecikami (czemu?), ja wolę nazywać je chrupkami. Jak byk siedział pod tym łóżkiem i nie zamierzał się nigdzie ruszać. A że nie mam supermocy ani wybitnej zdolności negocjacji, nie udało mi się go przekonać, żeby o własnych siłach stamtąd wylazł. Bet odchodził już od zmysłów.
Stanęłam, upewniłam się, że mięśnie się obudziły i schyliłam się. Podniosłam tę część łóżka o pół metra, jednocześnie próbując przekonać rozedrganym głosem Beethovena, żeby łaskawie podszedł i zjadł tę granulkę. Ale nie, on wiedział, że co dopiero obudzona Zośka i ciężkie łóżko to nienajlepsza kombinacja. Mądry pies.
Zasapana odstawiłam łóżko na miejsce i rozejrzałam się po pokoju. Zlokalizowałam szydełko w pojemniku na długopisy i chwyciłam je, chcąc jak najszybciej wrócić do spokojnego snu.
Położyłam się znów na podłodze (powinnam znacznie częściej odkurzać, bo aż chrzęściło mi pod stopami) i szydełkiem popchnęłam chrupka tak, że wyturlał się z boku łóżka. Gdy tylko Bet go zauważył, rzucił się na niego i pochłonął. Odetchnęłam z ulgą i obróciłam się w stronę czekających na mnie poduszek i kołdry.
Wtedy usłyszałam pisk i zniecierpliwione drapnięcie w podłogę. Powietrze zeszło ze mnie niczym z dziurawej wędki zabierając pozostałą miłość do tego pchlarza. Gra dopiero się rozpoczęła.
Akt III – czy mogę paść na podłodze i nie wstawać?
Byłoby miło, ale praca ewidentnie nie została skończona. Odwróciłam się i automatycznie padłam na podłogę poszukując kolejnego przedmiotu. W domyśle jest to chrupek, bo piłka nie zmieściłaby się tam, a szarpaka bym nie przeoczyła podczas pierwszych oględzin.
Znalazłam skurczybyka. Był dalej od pierwszego, ale nos Beta nic nie przeoczy (ależ to śmieszne złożenie słów).
Szydełko nie dało rady. Rzuciłam brzydkie, acz pospolite w naszym kraju słowo, i wyprostowałam się, żeby pomyśleć, co zrobić dalej. Nie chciałam kleić szydełka z kredką, żeby mieć dłuższy wysięgnik, bo w nocy mogłabym skleić sobie zamiast tego palce. Pozostało przesunąć łóżko.
Zaparłam się nogami, chwyciłam za róg i mocno pociągnęłam. Pokazała się kilkunastocentymetrowa szpara. Chrupka nie było widać.
Napięłam moje niewielkie mięśnie i włożyłam w ruch więcej siły. Po otarciu wyimaginowanego potu z czoła, który właściwie nie miał się jak tam zebrać po pół minucie wysiłku, zobaczyłam, że przy ścianie leży chrupek. Alleluja, jesteśmy uratowani.
Rzuciłam go Beethovenowi, który pożarł go w ułamek sekundy i wreszcie padłam czekając na błogi sen.
Wtedy Bet pisnął ponownie.
Akt IV – mizerność i rezygnacja
Chciałam podrzeć akt własności na strzępy, a raczej obudzić prawną właścicielkę, którą jest moja mama, żeby robiła za mnie to przemeblowanie.
Zrezygnowana podeszłam do łóżka i bezceremonialnie obróciłam je prawie o 90 stopni. Syf ujrzał światło dzienne, ale nie dbałam o to – pośród kurzu i kłaków, niczym perła w oceanie, był on. Chrupek.
Rzuciłam go Betowi i nie mając siły na nic więcej, padłam na łóżku. Przemeblowane, syf jakich mało dookoła, ale pies zadowolony.
Nie wierzcie nikomu, kiedy mówi, że warto z niejadka zrobić łakomczucha. Później nie będziecie mogli spać po nocach. Żeby nie było, ostrzegałam.
A zdjęcie tytułowe do wpisu wyjątkowo pasuje – trzy okna symbolizujące trzy chrupkowe próby mojej miłości do Beta. Przetrwałam, ale jakim kosztem?