Kiedy usłyszałam to pytanie, trochę mnie zatkało. Przełknęłam rosnącą w gardle gulę i powiedziałam „jasne, przynajmniej spróbuję”. Pierwszy raz miałam wcielić się w tę osobę, która uczy, a nie jest uczona.
Ciekawe doświadczenie, nie powiem.
Była końcówka marca, piątkowe popołudnie. Wracając ze szkoły wiedziałam, że zabiorę psa na trening, bo chciałam przećwiczyć nowego vaulta, a pogoda była zdecydowanie niemarcowa 😉
Kiedy kończyłam jedną sesję z psem, brałam „ludzkie” dyski, czyli takie, które nie zostały dotknięte klątwą pyska Beethovena. Nawet te twardsze przy nim dość szybko wymiękają.
Za którymś razem, ćwicząc pod konkurencje dystansowe i miotając tymi dyskami na przynajmniej czterdzieści metrów, zobaczyłam że kawałek dalej dwóch chłopaków próbuje okiełznać tę sztukę. Szło im dość topornie, więc raz na jakiś czas odkładali dysk, a sami pogrążali się w rozmowie lub po prostu robili coś innego. Muszę przyznać, że gdy udało mi się rzucić na ponad pięćdziesiąt metrów, uśmiechnęłam się pod nosem i spojrzałam właśnie na nich. Na szczęście byli na tyle daleko, że nie mogli zobaczyć mojej miny pełnej satysfakcji. Nie chciałabym, żeby zrobiło im się przykro.
Kiedy minęła prawie godzina od wyjścia z domu, trening z Beethovenem miałam właściwie skończony, a sama zdecydowałam się na ostatnią serię rzutów, zobaczyłam wcześniej wymienionych chłopaków kierujących się w moją stronę. Podeszli do mnie i jeden z nich, mam wrażenie że odrobinkę zmieszany, powiedział: „Hej, nauczysz nas rzucać?”
W pierwszej chwili naprawdę odjęło mi mowę. Z jednej strony obserwowałam ich wysiłki od pewnego czasu i było mi zwyczajnie przykro, że nie mogą sobie poradzić. Z drugiej strony natomiast czułam wewnętrzne zwycięstwo, że swoimi umiejętnościami zaimponowałam im na tyle, że zdecydowali się zagadać. Z trzeciej czy innej strony, nie znam się na wymiarowości takich spraw, przestraszyłam się, że nie dam rady. W końcu przełknęłam rosnącą w gardle gulę i odpowiedziałam: „no jasne, mogę spróbować”.
Kiedy pokazali mi frisbee, którym rzucali, nie zdziwiłam się, że im nie wychodziło. Cienki plastik, praktycznie nieistniejące ranty i zerowa masa. Trochę powiewało, więc kiedy spróbowałam cokolwiek zrobić z tym dyskiem, wyszło mi chyba jeszcze gorzej niż im 😉
Podniosłam z trawy jednego fastbacka i jednego hero xtra distance, po czym pokazałam jak wyglądają, a przede wszystkim czym się różnią od tego kawałku plastiku, który mieli przed sobą.
Zgodzili się ze mną, że rzeczywiście w dużej mierze jest to kwestia czym rzucasz, ale mimo wszystko zaczęłam im powoli tłumaczyć jak właściwie taki rzut oddać. Najprościej uczyć jest się na własnych błędach, więc obu dałam dysk do ręki i poprosiłam, żeby rzucili.
Frisbee jest przyjemnym sportem, bo już w chwili wypuszczenia z rąk dysku wiesz, gdzie popełniłeś błąd. Oczywiście żeby to zauważyć, trzeba z kilku rzeczy zdawać sobie sprawę, ale dość szybko staje się to proste i naturalne.
Zaczęłam najpierw ćwiczyć z jednym z nich, a drugi pomagał w zbieraniu dysków i byciu „żywą tarczą”. Nie chodziło o to, żeby ktokolwiek był poszkodowany, ale gdy ma się cel, dużo łatwiej skupić się na zadaniu. A przecież docelowo chcemy, żeby druga osoba była w stanie ten dysk złapać, prawda?
Jak się okazało, nauka była dość prosta i skuteczna, bo po zamianie ról wystarczyła chwila i oboje byli w stanie posłać do siebie dysk zorientowany w płaszczyźnie horyzontalnej (a nie wertykalnej, jak to bywało wcześniej). Zaczęliśmy rozmawiać, rzucać we trójkę – generalnie robiło się coraz przyjemniej. Raz na jakiś czas odchodziłam na bok, żeby poćwiczyć chwilę z Beethovenem – inaczej czuł się bardzo niedokochany i dość wyraźnie to ogłaszał 😉
Wychodzę z założenia, że żeby rzucać, trzeba rzucać. Żadnemu z chłopaków zapału nie brakowało, chcieli się uczyć. Muszę przyznać, że załapali dużo szybciej niż ja na początku swojej kariery z rzucaniem – niektóre z ich rzutów były lepsze niż moje na pewnych zawodach (nie zapomnę tego startu z okrągłym zerem punktów :P).
I jakoś tak wyszło, że przez kolejne dwie godziny rzucaliśmy i po prostu dobrze spędzaliśmy piątkowe popołudnie.
Uważam, że każda osoba może być nauczycielem. Naprawdę! Jeśli poprosimy o pomoc, możliwość poznania czegoś nowego, z reguły nie otrzymamy negatywnej odpowiedzi. Warto pytać, poznawać ludzi, bo nigdy nie wiadomo, czego będziemy mogli się dowiedzieć.
Wspominany piątek, właściwie cały weekend, miał wyglądać zupełnie inaczej. Niestety w wyniku różnych zmiennych, nad którymi kontroli nie ma nikt, plany musiałam zmienić. Na początku było mi przykro, ale wychodzę z założenia, że nic się nie dzieje bez przyczyny. Dzięki temu, że zostałam w Warszawie, poszłam na popołudniowy trening i poznałam nowe osoby. To wszystko nie wydarzyłoby się, gdyby moje plany nie uległy zmianie.
Czasem trudno mi znaleźć jakieś pozytywne aspekty w pewnych sytuacjach, szczególnie gdy zalewają mnie wszystkie na raz nie dając chwili na oddech. Nie potrafię ustalić gdzie jest góra, a gdzie dół, gdzie kończą się moje problemy, a zaczynają czyjeś. Ale zawsze post factum to ma większy sens.
Warto patrzeć na swoje smutki z szerszej perspektywy. Wiem, że czasem jest trudno, ale to Pozytywne Historie, więc głowa do góry.
Jeszcze wzejdzie słońce, jeszcze będzie lepiej.