Zapraszam na pierwsze opublikowane tu opowiadanie mojego autorstwa. Krótkie, pewnie nie do końca dopracowane, ale napisane. Stworzone od zera, więc proszę nie doszukiwać się personalnych analogii 😉
Zainspirowane obrazem.
Dzień jak co dzień. Czyli do dupy.
To nie tak, że mam złą rodzinę. Że nie radzę sobie w szkole – nie, nie. Mam się naprawdę dobrze, a przynajmniej twierdzi tak każda napotkana przeze mnie osoba. Szkoda, że nie udało mi się przekonać samej siebie.
Wstałam rano lewą nogą, albo to wszechświat wyciągnął mnie spod kołdry i z samego rana zaburzył zarówno moją równowagę psychiczną, jak i fizyczną. Świadczy o tym piękny zielono-fioletowy siniak na pół uda. Chyba próbował mnie uprzedzić, że nadchodzące godziny nie będą dla mnie łatwe – jakie to miłe z jego strony. Mógłby jednak przy okazji usunąć komodę z mojej drogi. I nie, to że stoi w tym samym miejscu od trzech lat nie oznacza, że nie będę się o nią obijać. Gdyby była wyższa, mogłabym się łudzić, że uderzając o nią co i rusz przypomnę swojej sylwetce, że talia nie jest niczym złym, ale nie wydaje mi się, żeby wgłębienie tuż pod biodrem było w ogólnopojętym kanonie piękna.
Śniadanie zjadłam takie, jak zwykle, bo o tej nieludzkiej godzinie kreatywności starcza mi zaledwie na założenie czegoś innego niż worek na śmieci. Płatki z mlekiem są zawsze dobrym rozwiązaniem, a przynajmniej nie wezmą mnie za trupa wcinającego kanapkę z szynką. Mój wygląd przed siódmą rano to coś, na co nikt nigdy nie będzie gotowy.
W drodze do szkoły zastanawiałam się czy moja mama rzeczywiście ma tyle energii, czy po prostu próbuje wyrównać jej poziom w mieszkaniu – w końcu moja minus nieskończoność to poważny zawodnik. Zawsze uśmiechnięta krząta się po salonie i wręcz emanuje zadowoleniem. Taki nastrój przed pokazaniem dziewiątki na zegarze jest dla mnie niewytłumaczalny. Na szczęście mój pesymistyczny wampir boi się światła, więc kiedy udało mi się wydostać z autobusu, humor znacznie mi się poprawił. Jak Ci na północy są takimi zadowolonymi ludźmi, skoro tam przez większość roku jest ciemno? Przecież nawet roślinki wiedzą, że słońce oznacza szczęście. Oczywista oczywistość.
– Tu jesteś Phoebe! Myślałem, że znajdę Cię u Berskiego! – niski głos wyrwał mnie z zamyślenia.
– Nie, dziś się nie spieszyłam, a do tego autobus mi uciekł. – powiedziałam, potrząsając głową z uśmiechem. – Jesteś przed dzwonkiem, czemu mogę to zawdzięczać? Albo komu?
– Mojej mądrej przyjaciółce i zaliczeniu z geografii? – odpowiedział patrząc na mnie znacząco.
– No tak, mogłam się tego spodziewać… – rzuciłam wychodząc spomiędzy szafek. – Przecież bezinteresowność znasz tylko z książek.
Spojrzałam z uśmiechem na tę rudą czuprynę i bystre, brązowe oczy tuż pod nią. Marcin nigdy nie przychodził do szkoły przed czasem jeśli nie musiał. A że do dzwonka mieliśmy jeszcze ponad kwadrans, musiało być to coś wyjątkowego.
– Gotowy na szybką powtórkę materiału? – zapytałam sięgając po notatki.
– Powtórkę? Czy ja Ci wyglądam na kogoś, kto byłby gotowy na powtórkę? Przecież ja nic nie wiem! – odpowiedział śmiejąc się w głos.
– To też było do przewidzenia. Ale masz szczęście, zrobiłam wczoraj fiszki w ramach powtórzenia. Możesz śmiało z nich skorzystać.
– Anioł. – popatrzył na mnie swoimi wielkimi oczami. Po co mu takie właściwie? Mógłby się zamienić. – Poszerzę swój ołtarzyk i staniesz tuż obok Eltona Johna i Freddy’ego Mercury’ego. Czcigodna Phoebe. – skończył, kłaniając się nisko.
– Przestań już, przestań… – wykrztusiłam próbując przerwać spazmy śmiechu. – Przecież ratowanie Ci tyłka to żaden cud.
– Zależy dla kogo!
Uśmiechnęłam się i zostawiłam go desperacko przekładającego kartkę za kartką. Miałam obowiązkowy punkt programu do zaliczenia.
Idąc do sali numer 33 uderzyłam w filar przy schodach i później potknęłam się o przedostatni stopień, więc do drzwi bardziej doleciałam niż doszłam. Mówiłam, wszechświat się na mnie uwziął. Ale nic nie zaburzy mojego codziennego rytuału, nie ma mowy.
Zapukałam, ale po trzecim uderzeniu nacisnęłam na klamkę. Przychodziłam tu od zawsze, więc takie uprzejmości, jak czekanie przy wejściu pozwoliłam sobie pominąć. Profesor Berski i tak wie, że to ja.
Wchodząc wzięłam głęboki wdech i kąciki moich ust mimowolnie uniosły się do góry. Wanilia i lawenda. Niezbyt mocne, żeby nie przytłaczały, ale dość intensywne, by ten zapach pozostał na ubraniu przez najbliższe kilka godzin.
Kiedy rozglądałam się po pomieszczeniu szukając najdrobniejszej zmiany w ustawieniu ławek, poczułam ciepło w okolicy piszczela. Zrobiło mi się cieplej i na sercu, bo gdy tylko spojrzałam w tamtym kierunku, zobaczyłam puszystą, szaro-czarną kulkę. Amfa na mnie czekała.
Kocica profesora Berskiego była jedynym zwierzęciem w szkole, o którym wiedziałam. Co więcej, przypuszczam że żaden inny nauczyciel nie ma takiej miękkiej maskotki za pazuchą i nie doprowadza tym samym pani Jadzi, najstarszej sprzątaczki, do szału. Wszyscy lubiliśmy panią Jadzię, ale z Amfą nie mogła rywalizować. A gromiące spojrzenia kierowane do nas za czarne kłaki na bluzce były do zniesienia, jeśli przed chwilą trzymało się na rękach coś tak puszystego. Nikt nie pomagał w interpretacji jak ona. Mam wrażenie, że jest istotą, która rozumie mnie najlepiej.
– Jesteś nieco później niż zwykle. Amfa już się niepokoiła, że nie dostanie należnej dawki atencji. – usłyszałam miękki, niezbyt głośny, acz wibrujący głos za swoimi plecami. No dobrze, może jednak jest ktoś lepszy od Amfy.
Obróciłam się i stanęłam twarzą w twarz z właśnie tą osobą.
Bursztynowe oczy, stanowcze, ale z ledwo dostrzegalnymi iskierkami spoglądały na mnie dając do zrozumienia, że historia skąd też trafiłam tu tak późno byłaby mile widziana. Podniosłam Amfę, przytuliłam ją do piersi i zaczęłam opowiadać.
Mówiłam o tym paradoksie. O tym, że nie mogę wyjść z łóżka, ale i o tym, że czekam aż będę mogła przytulić się do szaroburej kulki. Głaskałam Amfę po głowie, ona mruczała w odpowiedzi, a ja wciąż mówiłam. O pustce, jakiejś blokadzie, nijakości chowającej się w środku mnie. O przeszkodzie, której nie rozumiem. Żadna sala i żaden człowiek nie oddziaływali na mnie w ten sposób. Wyśpiewałam wszystko.
Kiedy skończyłam, profesor Berski przekrzywił głowę i uśmiechnął się delikatnie. Nie powiedział ani słowa, ale ta cisza była mi potrzebna. Po chwili wstał i ruszył w stronę swojej galerii – zaplecza, które przekształcił w zbiór swoich perełek. Doszedłszy do drzwi, odwrócił się do mnie.
– Panienka wymaga osobnego zaproszenia? – zapytał miło, ale w swoim charakterystycznym, nieco zaczepnym tonie. Uwielbiałam go.
Podniosłam się z krzesła, próbując zrobić to jak najdelikatniej – Amfa umościła się na mnie, chowając się po części w zgięciu łokcia, a po części w rękawie. Koty są wyjątkowo elastyczne.
Idąc za profesorem przyjrzałam się nieco dokładniej. Nigdy nie pytałam ile ma lat, bo to nie na miejscu, ale nie mógł mieć więcej niż 35 lat. Choć dla mnie wciąż wyglądał jak student. Jedyne, co w tym wszystkim nie pasowało, to jego spojrzenie, energia emanująca tak mocno, że można by ją prawie zobaczyć. Miał dojrzałą, mądrą duszę. Takiego siwego pustelnika, któremu ufają wszystkie okoliczne wioski, a nawet sami monarchowie przybywają z eskortą, żeby zapytać go o radę. Zdecydowanie był wyjątkowy. A dla mnie był autorytetem, jakiego potrzebowałam.
Z głowy pełnej myśli wyrwała mnie futryna, a dokładnie spotkanie z nią mojej lewej stopy. Syknęłam tak głośno, że bicie serca Amfy przekroczyło koci standard, a profesor obdarzył mnie znaczącym uniesieniem brwi. Ale znał mnie, a ja regularnie obijałam się o ludzi i rzeczy. Nie przeszkadzało mi to w sporcie – najwyraźniej kiedy zwalniam z biegu do chodu, mój błędnik robi sobie regeneracyjną drzemkę albo sześć i przeżywam różne ciekawe spotkania pierwszego stopnia. Powiedziałabym, że wolę podawać komuś rękę na powitanie, ale tyle razy oblałam ją kawą, herbatą czy zupą, że lepiej się nie odzywać.
Na ziemię przywołał mnie dopiero śmiech profesora Berskiego. Trudno było mnie utrzymać tu i teraz, tak chętnie uciekałam do chmur, niebieskich migdałów i rozmyślań.
– Namyśliłaś się już? – zapytał i nie czekając na moją odpowiedź, mówił dalej. – To dobrze, bo mam Ci coś do pokazania.
Omiotłam wzrokiem pomieszczenie i zawiesiłam wzrok na nowym obrazie. Znałam układ galerii na pamięć, więc zauważyłam nowy nabytek. Schowany był za gablotą, więc musiałam poczekać chwilę, żeby mu się przyjrzeć.
Profesor stanął obok mnie, położył mi dłoń na ramieniu i pokierował w stronę gabloty. Zza rogu wyłonił się obraz, a mi na moment odebrało dech w piersiach. Skąd mógł wiedzieć?
– Phoebe, najważniejszą osobą w twoim życiu jesteś ty sama. Dlatego warto żyć w zgodzie ze sobą. – powiedział, wpatrując się w malowidło. Celowo nie patrzył na mnie, dawał mi przestrzeń na myśli i emocje. – Ale czasem trapi nas coś, czego jesteśmy zupełnie nieświadomi, dopóki ktoś nam tego nie pokaże. I może przy okazji, znajdzie rozwiązanie.
Obraz przedstawiał dwóch mężczyzn na wielbłądach, prawdopodobnie był to malunek antyczny. Nie byłoby w nim nic nietypowego, gdyby nie to, że mężczyźni całowali się. W tamtych czasach, jeśli nie byli wysoko postawieni, bo w wyższych sferach zawsze tego typu kontakty były obecne, byłoby to zdecydowanie kontrowersyjne dzieło. A we mnie uruchomiło trybik, który pociągnął za myśl i wywołał lawinę.
Po kilku sekundach, minutach czy latach, bo czas stracił dla mnie znaczenie, profesor zdjął dłoń z mojego ramienia, po czym wziął Amfę i odwrócił się. Wychodząc z galerii, rzucił jedynie:
– Za chwilę zaczyna się lekcja. Mogę to usprawiedliwić, ale chyba zależało ci na tym zaliczeniu z geografii. A jeśli nawet nie tobie, wątpię by Marcin poradził sobie bez ciebie. Może nie dać rady bez twojego… Ekhem… Wsparcia, rzecz jasna. – zawiesił głos pozostawiając niedokończoną myśl. Ale oboje dobrze znaliśmy jej zakończenie.
– Lekcja! Spóźnię się! – wyrzuciłam z siebie, budząc się z letargu. – Dziękuję panu bardzo, piękny obraz, do zobaczenia i miłego dnia! – zawołałam chwytając w locie plecak i wybiegając z sali. Nie zważałam na to, że po drodze zahaczyłam o trzy ławki, framugę i klamkę. Na korytarzu towarzyszyło mi jedynie echo jego dźwięcznego śmiechu i woń lawendy z wanilią.
– No, wreszcie jesteś! – powiedział z ulgą Marcin, widząc mnie idącą w jego kierunku. – Pięknie pachniesz. Pomyślmy, nowe perfumy? Nie, wątpię. Mgiełka? Nie w Twoim stylu. Ach, jakże mógłbym zapomnieć, sala 33! – rzucił z udawanym zaskoczeniem.
– Patrz, jaki ty jesteś genialny. – odparłam z uśmiechem.
– A żebyś wiedziała!
– Zobaczymy na zaliczeniu… – dodałam pod nosem.
– Słyszałem to!
– I dobrze!
– Wiesz co, nóż w plecy przed geografią?
– I tak dasz radę, ja już o to zadbam. – mrugnęłam do niego znacząco, kończąc wątek.
Zadowolony z siebie wszedł przede mną do sali, a ja poprawiłam plecak i poszłam za nim. Uśmiechnęłam się w duszy do siebie. Wiedziałam, że czeka mnie później trudna rozmowa z rodzicami, ale nie bałam się. Coś się we mnie zmieniło, znalazłam brakujący element.
Coś mnie trapiło. I ktoś pokazał mi rozwiązanie.
To obraz, który mnie zainspirował i de facto jest tematem opowiadania. Niby taki niepozorny, a ile można z niego wyciągnąć. Jeśli chcecie, śmiało spójrzcie na niego z innej perspektywy i też coś napiszcie.
Obraz, na który trafiłam przypadkiem na grupie na Facebooku, więc do źródła nie dojdę. Niemniej jednej, gdyby ktoś znalazł, chętnie dzieło podpiszę 🙂