Mniej więcej dwa tygodnie miałam kryzys. Nie był to taki typowy dołek, brak weny do życia czy gorszy nastrój, tylko taka czarna, bezdenna otchłań.
Nie wpadłam, chociaż mam wrażenie, że tylko jedną nogą stałam na ziemi. Najlepsze jest to, że kilka godzin wcześniej spacerowałam po korytarzu z bananem na ustach i wszystko było w porządku. Zaznaczam, nie okłamywałam wszystkich dookoła udając, że nic mi nie jest – byłam święcie przekonana, że ten dzień niczym szczególnym nie różni się od poprzednich.
Och, jak ja się myliłam…
Skończyły się ferie, podczas których głównie łaziłam z psem po szlakach, górkach, knajpach i tym podobnych, ale gdyby się tak porządnie przyjrzeć to przez dłuższy czas nie miał dysków w pysku. Do tego na każdym kolejnym treningu chciałam wymagać trochę więcej, a przelewając na Beethovena swoją frustrację, że coś nie wychodzi, wcale nie pomagałam. Wręcz przeciwnie, szkodziłam że aż szkoda gadać. Mimo wszystko nie naszła mnie żadna refleksja, że może warto by się było zastanowić skąd się te negatywne emocje biorą. Nie, ja nie wpadam na dobre pomysły na czas. Zawsze jest już po ptokach.