Historia Beethovena

Wszystko się od niego zaczęło. No dobrze, może nie wszystko, ale to on dał mi odwagę, żeby wiele rzeczy zrobić. Wbiegł do mojego życia, przewrócił je do góry nogami i ułożył się wygodnie. Jego chaos dopasował się do mojego własnego, tworząc coś, czego nigdy bym się po sobie nie spodziewała.

A początkiem był jeden niewinny telefon…

Wiecie jak działa magia kontaktów? Jeśli tak, gratuluję, możecie ominąć mniej więcej połowę wpisu (tracąc przy tym kilka ciekawych opowieści!). Jeśli jednak nie jesteście pewni lub chcecie dowiedzieć się o mnie kilku nowych rzeczy, zachęcam do przeczytania krótkiego wyjaśnienia, będącego zarazem wprowadzeniem do naszej historii.

Przenosimy się do wakacji w roku 2015, kiedy to wreszcie ukończyłam upragnione 13 lat, założyłam Facebooka i szłam do gimnazjum. Przez moją familię ten czas został okrzyknięty idealnym na posiadanie psa, ponieważ byłam już na tyle duża żeby sama ogarnąć temat, ale jednak do studiów czy też matur czworonóg będzie już dorosły i ułożony. Rodzice wypytali mnie od góry do dołu, o to, jak będę radzić sobie w danych sytuacjach i mam wrażenie, że rozważyłam ich więcej niż komukolwiek kiedykolwiek będzie dane przeżyć. I w końcu, dostałam zielone światło. Mogę mieć psa.

Założenie było takie, że przygarnę jakiegoś szczeniaka z domu tymczasowego albo fundacji. Ewentualnie pies rasowy, ale wtedy tylko taki z ładnym wzorcem, co by niedajboże nie przejawiał agresywnych zachowań. Ideałem były bordery, które oglądałam na DCDC w Warszawie i pokochałam. Pewnie w tej sytuacji pocieracie czoło myśląc kim to ja nie jestem, ale uwierzcie mi, tak było. Po prostu.

Poszukiwania trwały bardzo długo. Przewinęłam mnóstwo ogłoszeń o „pięknych, rasowych borderkach dla dzieci” na olxie czy innym portalu sprzedaj-wszystko-czego-nie-potrzebujesz. Nawet dzwoniłam do jednej kobiety oferującej szczeniaki, ale przez jej niechęć do podania mi dokładnych informacji o rodzicach tego miotu, zrezygnowałam. Z resztą bardzo słusznie, potem okazało się, że była to typowa pseudohodowla.

I nagle, pewnego słonecznego popołudnia, podchodzi do mnie tata. Zaczyna mówić, że jego koleżanka ze studiów, ma znajomą, która ma ma przyjaciółkę, która będzie miała za chwilę szczeniaki borderków. Z całej tej przemowy interesowały mnie tylko dwa ostatnie słowa. Już wiedziałam, że się nie poddam. Widać jak bardzo skoncentrowana byłam na posiadaniu psa, skoro do dziś pamiętam liczbę koleżanek koleżanki 😉

W ten magiczny sposób poznałam Kasię, osobę z którą mam do dziś świetny kontakt i której wiele zawdzięczam. Kobietę wiecznie uśmiechniętą, realizującą marzenia. A w tym wszystkim, hodowczynię Beethovena.

Jako młoda dziewczyna, czekałam na telefon z wielką niecierpliwością, a podczas rozmowy chciałam zrobić jak najlepsze wrażenie – żeby udowodnić, że jestem godna zaufania (suma summarum raczej się udało). Później pozostało tylko czekać na poród (dokładniej cesarskie cięcie, ze względu na gabaryty suki) i wymarzonego szczeniaka.

I w ten sposób, 18 września, przyszło na świat siedmiu krasnoludków. A ja od pierwszej chwili poczułam jakąś iskrę porozumienia z numerem 7. Zwany był Panem z Nutką, ale też przez jakiś czas jego pseudonimem był „Bach”, choć już po kilku tygodniach dostał swoje „robocze” imię, które później zostało z nami na zawsze 🙂

To część zdjęć, które znalazłam przewijając swoją konwersację z Kasią. Bet do dziś uwielbia tak leżeć, jakby nic się nie zmieniło, a czas stanął w miejscu. I te stópki, czyż nie są urocze?*

Dni mijały, a ja odliczałam każdą sekundę do odwiedzin szczeniaków. Byłam u nich przynajmniej 4 razy i zupełnie nie żałuję. Dzięki temu utwierdzałam się w przekonaniu, że to właśnie numerek 7 trafi do mnie. Z czasem dowiadywałam się o Becie coraz więcej i moje podekscytowanie rosło 🙂 Powracając na chwilkę do tematu konwersacji z hodowczynią – znalazłam wiadomość o tym, że to właśnie mój szczeniaczek zaczął chodzić jako pierwszy! Duma mnie rozpiera, nie pamiętałam takich niuansów 🙂

Po pewnym czasie wiadome już było, że Pan z Nutką trafi do mnie. Wtedy nie chciałam już żadnego innego imienia prócz Beethovena, ale co ciekawe, na samym początku (grzebanie w messengerze świetna sprawa) chciałam, żeby zaczynało się na literę „P” – taki miała kształt jego strzałka na czole 😉 I mówiąc szczerze, wciąż ma!

Bet został odebrany z hodowli najpóźniej, bo w wieku 9 tygodni. Wynikało to z faktu, że wcześniej opiekowałam się suczką mojej babci i nie chciałam brać szczeniaka zanim nie oddam z powrotem pierwszego czworonoga. Tego dnia chodziłam w kółko, ponieważ do Kasia miała przyjechać do nas, więc jedyne co mogłam robić, to czekać. I czekać. I tak w nieskończoność.

Z tego wieczoru nie pamiętam zbyt wiele prócz wielkiej plamy we wspomnieniach z napisem: „SZCZĘŚCIE NA NIEBEZPIECZNYM POZIOMIE”. Zakochałam się w Becie po uszy, co z resztą nigdy się nie zmieniło i nie zmieni. 

*Wstyd się przyznać, ale pośród tych wszystkich wiadomości znalazłam swoje pytanie: „O co właściwie chodzi z tymi stópkami?”. Tak więc jeśli Ty wiesz, możesz nazwać się psiarzem wtajemniczonym, certyfikat udostępnię Ci przez maila, wystarczy, że wyrazisz chęć posiadania jednego!

Cała ta historia to kumulacja zbiegów okoliczności. Nieplanowany miot (przeze mnie nazywany wpadką), znajomości, hodowla zaakceptowana szybciej niż się spodziewaliśmy i wiele innych. Nie żałuję.

Dzisiaj jest dorosłym psem, bez którego nie wyobrażam sobie życia. 

Na jakiego psa wyrósł Beethoven? Jakie są jego wady, ale też zalety? Co jest w nim wyjątkowego? 

Na te pytania odpowiem kiedy indziej, bo inaczej stworzyłabym wielkiego mutanta zamiast wpisu na blogu 🙂 Chętnie poznam też Wasze historie, bo wierzę, że za każdym psem kryje się coś więcej niż nam się wydaje.

Historia Beethovena
Przewiń na górę